Od liceum nie mieszkam w domu. To było wybawienie. Od dziecka marzyłam o dniu, kiedy opuszczę dom i zacznę podróżować. Lubię swój dom, lubię wieś. Po dłuższym pobycie w mieście, marzę o zobaczeniu wioski, domu, zwierząt, rodziny. Jest ważnym miejscem w moim sercu. Coś mnie jednak wyciągało z domu, wyciąga z jednego miejsca.
Pierwszą podróż odbyłam mając trzynaście lat. Pojechałam do stolicy. Sama. Rodzina wyekwipowała mnie i wsadziła w autobus. To nie była trudna podróż. W Warszawie wystarczyło kupić bilet na pociąg, nie przegapić go i dojechać do celu.
To nie była trudna podróż. Ale moja pierwsza daleka, pierwsza samodzielna i za własne pieniądze. Miałam trzynaście lat i po raz pierwszy opuściłam znane mi strony. Czułam rozsadzającą mnie energię i adekwatność.
Dziś jestem w Nowym Jorku. Trzeci raz.
Za pierwszym razem miałam dwadzieścia jeden lat i oprócz Warszawy nie byłam w większym mieście. Ciocia na początku towarzyszyła mi opiekuńczym skrzydłem, ale obie wiedziałyśmy, że będę wychodziła na łazęgi codziennie, które będą polegały na chodzeniu, patrzeniu, smakowaniu, słuchaniu. Co ty w tym widzisz?
Za pierwszym razem miałam dwadzieścia jeden lat i oprócz Warszawy nie byłam w większym mieście. Ciocia na początku towarzyszyła mi opiekuńczym skrzydłem, ale obie wiedziałyśmy, że będę wychodziła na łazęgi codziennie, które będą polegały na chodzeniu, patrzeniu, smakowaniu, słuchaniu. Co ty w tym widzisz?
W liceum mieszkałam w bursie i jako jedyna zostawałam na łikendy. Sama w wielkim budynku na ostatnim piętrze. Miałam klucze i mogłam w każdej chwili wyjść. Wychodziłam. Chodziłam wtedy miasteczkiem, uliczkami, działkami, cmentarzami, polami. Lubiłam spacerować zmierzchem wśród świateł domów jednorodzinnych. Towarzyszyło mi uczucie zadowolenia. I wtedy pojawiła się we mnie myśl: nie dla mnie domowe pielesze.
Kiedyś będę miała dom, ale na swoją miarę.
Kiedyś będę miała dom, ale na swoją miarę.
Wczoraj chodziłam.
Nowy Jork to ogromne miasto, ogromne mosty, budynki, wieżowce i ogrom ludzi. Chodziłam kilka godzin, klucząc, wibrując, pocąc. Wczoraj był dzień mostów: Williamsburski i Brooklyński. Ta część która wisi nad wodą to 1/4 bądź 1/5 realnego mostu. Mosty wpite są głęboko w ląd.
Nowy Jork to ogromne miasto, ogromne mosty, budynki, wieżowce i ogrom ludzi. Chodziłam kilka godzin, klucząc, wibrując, pocąc. Wczoraj był dzień mostów: Williamsburski i Brooklyński. Ta część która wisi nad wodą to 1/4 bądź 1/5 realnego mostu. Mosty wpite są głęboko w ląd.
Williamsburski ma oddzielne wejście dla pieszych i dla osób na rowerach, które na pewnym odcinku łączą się, jak legendarne Białka i Czarnocha tworzące Wisłę. Na tym samym poziomie środkiem kursuje linia subwey'a J. Ostatni poziom to jezdnia dla aut. Ludzie jeżdzą na rowerach, spacerują, biegają. Poziom rowerowo-pieszy pokryty jest miejskimi mądrościami, grafitti. Współczesne Cueva de las Manos. Gdyby chciało się skoczyć do wody z Williamsbirskiego, to czeka nas dość długa wspinaczka, ponieważ część pieszo-rowerowa jest znacznie oddalona od bocznych ścian mostu.
I Brooklyński. Masywny. W stylu neogotyckim. Mój ulubiony. Jeden z najstarszych mostów linowych na świecie. A w czasach jego narodzin jeden z największych stalowych mostów wiszących. Wizytówka Nowego Jorku, Ameryki. Widać to po zatrzęsieniu turystycznym. Kładka jest pieszo-rowerowo, jeden pas dla pieszych, jeden dla zroweryzowanych. Jednakże jazda rowerem jest trudna, ponieważ turyści i turystki zwracają małą uwagę na linię demarkacyjną i tylko poirytowane głosy i dzwonki spychają ich/je spowrotem na przypisany im pas. Są jak ciasto drożdzowe, zagniecione, ponownie rośnie, wylewając się z misy. Miliony ludzi przelało się przez ten most. Były oświadczyny i rozstania, były kłótnie i pocałunki, były śmierci i narodziny. Po stronie brooklynskiej jest park. Wierzby płaczące szeleszczą witkami kołtunionymi przez wiatr od East Riwer. Można położyć się na trawie i wsiąkać, zasnąć. Wieczorami na nadbrzeżnych schodach jakby amfiteatrze usadza się ludność czekając na spektakl świateł manhattańskich. Istotnie poruszające zjawisko.
Tak więc chodzę. Chinatown, Park Slope, Prospect Park, Williamsburg, Greenpoint. Chodzę. I w iściu mi najlepiej. W drodze jestem najbliżej siebie, bliżej życia, a może nawet nieba jak pisał Norwid, bliżej wieczności.
I Brooklyński. Masywny. W stylu neogotyckim. Mój ulubiony. Jeden z najstarszych mostów linowych na świecie. A w czasach jego narodzin jeden z największych stalowych mostów wiszących. Wizytówka Nowego Jorku, Ameryki. Widać to po zatrzęsieniu turystycznym. Kładka jest pieszo-rowerowo, jeden pas dla pieszych, jeden dla zroweryzowanych. Jednakże jazda rowerem jest trudna, ponieważ turyści i turystki zwracają małą uwagę na linię demarkacyjną i tylko poirytowane głosy i dzwonki spychają ich/je spowrotem na przypisany im pas. Są jak ciasto drożdzowe, zagniecione, ponownie rośnie, wylewając się z misy. Miliony ludzi przelało się przez ten most. Były oświadczyny i rozstania, były kłótnie i pocałunki, były śmierci i narodziny. Po stronie brooklynskiej jest park. Wierzby płaczące szeleszczą witkami kołtunionymi przez wiatr od East Riwer. Można położyć się na trawie i wsiąkać, zasnąć. Wieczorami na nadbrzeżnych schodach jakby amfiteatrze usadza się ludność czekając na spektakl świateł manhattańskich. Istotnie poruszające zjawisko.
Tak więc chodzę. Chinatown, Park Slope, Prospect Park, Williamsburg, Greenpoint. Chodzę. I w iściu mi najlepiej. W drodze jestem najbliżej siebie, bliżej życia, a może nawet nieba jak pisał Norwid, bliżej wieczności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz