wtorek, 14 lutego 2012

Kawa, oszczędzanie i pedantyzm...

W wieku 6 lat zostałam zabrana przez ekscentryczną Ciotkę Ludmiłę do miasta. Może nie tak kosmopolitycznego jak Warszawa, ale z pewnością większego od mojej rodzinnej wsi, która liczy 25 domów, w tym kilka pustostanów i (jako że kilku kawalerów, których u nas w okolicach pod dostatkiem, zmieniło stan cywilny, a ich żony powiły potomstwo) tak około 80 osób: starców, dziatek i dorosłych.
Moja Ciotka zszokowała rodzinę, ponieważ słynęła z tego, że po tym jak odchowała z Wujciem jedynaka ichniego, który wyjechał za granicę, i po tym jak umarł jej ukochany piesek, postanowiła oprócz Wujcia nie posiadać znajomości, którą mogłaby stracić. Przy czym wszem i wobec zaznaczyła, obligując tym samym Wujcia, że ona chce umrzeć pierwsza,  i żeby Wujo nie raczył jej uprzedzić, bo ona mu tego nie wybaczy.
Ciotka jak zdecydowała, tak zrobiła. Mama zdążyła tylko przetrzeć mi umorusaną buzię (jak się wychowuje na wsi z samymi chłopakami i chce się być im równą, co jest równoznaczne z ciągłym udowadnianiem, że jest się lepszą we wszystkim, co jest trudne dla dziewczynki kilka lat młodszej, to i buzię ma się bardziej umorusaną niż wszystko dookoła), i wyposażyć w radę bym była spolegliwą wobec Ciotki i Wujcia.
Ten nieoczekiwany wyjazd, uwierzcie kochani, gdy spoglądam na całe wydarzenie z perspektywy lat, w znaczny sposób wpłynął na moje życie.
Po pierwsze to wtedy wypiłam pierwszą kawę w życiu. Pamiętam ten smak jak dziś. Ciotka z Wujciem spędzały całe lato na działeczce: ciesząc się słońcem, świeżym bobem, malinami, pomidorami i wszelkiej maści owocami, warzywami i kwiatami. Przy okazji, z własnej woli i pod wplywem serca dokarmiały okoliczne koty i kotki. Wujcio był mistrzem w znajomości genealogii każdej kociej istoty, którą dokarmiał. Oczywiście nadawały im z Ciotką imiona i martwiły się, gdy któreś nie pojawiało się w ustalonym czasie. Podczas mego pierwszego pobytu na działeczce Ciotka Ludmiła i Wujcio zaparzyli sobie kawunię, przy czym Ciotka spojrzała ze zdumieniem na mnie małą i stwierdziła, że przecież nie da mi kawy sypanej, bo to zbyt szalony trunek dla dziecka kilkuletniego. Dała mi zatem kawę z dużą ilością mleka i cukru. Od tamtej pory stałam się fascynatką kawy z mlekiem i cukrem. Piciu kawy towarzyszy aura spokoju, relaksu i wibrującego aromatu w nozdrzach. Ach...
Ciotka Ludmiła wraz z Wujciem, osobami nad wyraz pedantyczni, zaszczepiły  pedantyzm i we mnie. Nigdy nie zapomnę Wujcia, śliniącego palec wskazujący, którym zbierał okruszyny bądź ziarenka cukru czy czego tam nie wypatrzył czujnym okiem. Tak mnie tym zaintrygował, że ku jego cichej radości robiłam tak samo, jak cień, jak dziecko bliźniak. 
Ciotka natomiast wbudowała we mnie piękny nawyk oszczędzania wody. Pierwsze mycie po moim przyjeździe do ich domu, polegało na moim rozebraniu się w obecności Ciotki i przy pomocy Ciotki (och, tak mnie zaskoczyła, że do dziś w obecności osób trzecich trudno mi się wysupłać z ubrań), wejściu nago do wanny, w której woda sięgała mi niewiele powyżej powierzchni stóp. Gdyby nie dyrektywy Ciotki, nie wiedziałabym co zrobić z tą ilością wody. Chyba bym tak stała w nieskończoność.

Pamiętajcie zatem drogie moje i drodzy mili, podróże kształcą a rodzina wychowuje.

niedziela, 12 lutego 2012

"Tylko ta, która próbuje absurdu, może osiągnąć to, co niemożliwe." Sharon Shuster

Kilka lat temu, była wtedy zima, mróz i śnieg jak teraz, wyszłam wieczorem na podwórko i poszłam do sadu, kilkadziesiąt metrów od domu. Zaraz rozciągają się pola i łąki, nikłe światło słupów energetycznych blaknie w ciemności i jest noc, w której można zatonąć w migotaniu milionów gwiazd. Był wtedy Księżyc w pełni. Położyłam się i przypatrywałam niebu. Jak to możliwe, że istnieje wszechświat, jak to się stało i trwa? Pytania, wobec których jedyną odpowiedzią jaką mam, jest wewnętrzna energia, którą człowiek i cokolwiek co istnieje posiada do poruszania machiny mięśni czy przemieszczania swej istoty, jakakolwiek by ona nie była: płynna, stała, gazowa. Oszołomiona nieskończonością nieba, leżałam bez ruchu na zimnym śniegu. Był ze mną pies, który co chwila podbiegał i wybudzał mnie z kosmicznych majaczeń. 
To właśnie takie chwile sprawiają, że odczuwam symbiozę ze światem, kosmosem. I Radość Istnienia. 

Hamlet na pytanie, co czyta odpowiedział: "Słowa, słowa, słowa...". Właśnie, słowa, słowa, słowa... Moja konfrontacja ze słowami, ich ograniczającą formułą, a jednocześnie wieloznacznością nastąpiła, gdy zaczęłam pisać wiersze bądź podejmowałam próby precyzowania myśli. 
Po kilku latach, tak myślę, udało mi się odnaleźć sposób na pisanie wierszy - nie jest istotne co się wydarzyło, co mną poruszyło, wstrząsnęło, tylko jakim sposobem, jakimi słowami, opisem sytuacji, mogę uzyskać w osobie czytającej stan, którego doświadczyłam sama podczas danej sytuacji. Jakie słowa wzbudzą dreszcz, lęk, śmiech, niepokój... 
Mam odczucie, że to co najbardziej istotne w życiu syczy, migocze, przecieka, bzyczy... A słowom umyka istota życia. Wydaje mi się, że często zagłuszają życie. Przynajmniej mnie umykają słowa. 
Moje myśli, uczucia, emocje, lęki wyślizgują ze słów, w które je ubieram jak kisiel z garści, w której próbuję go zamknąć.