środa, 11 grudnia 2013

Ania i Pająk

Ania jakiś czas temu nawiązała znajomość. Ani przychodzi to jak nożem w masło, lekkoduchem zapoznaniowym jest Ania. Kto ją zna, to wie. 
Ania lubi leżeć na podłodze i wpatrywać się w jeden punkt na suficie. Leży w nieporuszeniu, z otwartymi powiekami. Często otwiera i usta, z których sączy się ślina i zssuwa się powoli za kołnierz koszuli. Jednej nocy usiadł jej na piersi Pająk. Czarny pająk rozpaczy i zmęczenia. Pająk miał ogromne oczy, którymi wpatrywał się w Anię, aż zobaczyła w nich siebie. (Ania też ma duże oczy.) Jak się czujesz zapytał? Słabo. I tak rozmawiali: o niebezpieczeństwach bycia pająkiem, o utraconych miłościach, ulubionych sałatkach. Pająk też, okazało się, zdecydował się na wegetarianizm. Co więcej, oboje z Anią, unikają mleka i jajek ze sklepów. Ania podczas rozmów czasem płacze. Tak ni stąd ni zowąd. Pająk wtedy, w milczeniu, zbiera łzy do woreczka i chowa w nieskończone kłęby swego czarnego lśniącego futerka. Mówi, łzy mają ogromną moc. Pozwolisz, że podaruję je tym, którzy boją się płakać. Dobrze, szepcze Ania. Pająk umiejscawia się na Ani sercu, pająkowym ciepłem ogrzewa zziębnięte przedsionki i komory.
Ania wtedy zasypia i ma dobre sny.

czwartek, 14 listopada 2013

Magiczna szafa

W domu bywam rzadko. Mama mi tego nie wymawia, choć wiem, że lubi gdy jestem w odwiedzinach. Uczę się, gdy już jestem na wiosce, czerpać z tego miejsca z pieczołowitością i rozmysłem.
W domu, w tzw. dużym pokoju, który służy jako salon, i przez wiele lat za życia babci był miejscem rzadko nawiedzanym, po jej śmierci trochę częściej, gdy zabrakło jej grzmiącego wzroku, stoi szafa. Szafa jest ogromna, z ciężkiego drewna, brązowa. Podjedzona przez korniki, acz brat z ojcem z sukcesem przeprowadzili akcję konserwacyjną i wstrzymali proces umierania. Szafa stoi w rogu pokoju, kumulując na swych plecach i spodzie mieszkanka pająkom, udostępniając swe gabarytne ciało kurzowi i promieniom czasu.

Szafa ma dwoje drzwi. Jedne prowadzą do mniejszej części, w której na kilku półeczkach Mama zgromadziła swe ubrania: bluzki, bluzeczki, staniki, majtki, czapki, szale, skarpety. Duża część posiada duże drzwi z dwoma skrzydłami. Tam wiszą koszule, kurtki, garsonki, sukienki; ubrania, które należą do brata, Mamy, i innych osób, może nawet ojca, który od kilku lat nie żyje. Na półce u szczytu leżą pidżamy, czapki uszatki, kapelusz kowbojski zaplątany ze strychu i inne bambeloty. Na dnie szafy kumulują się w torbach i poza nimi kolejne pakiety ubrań wszelkiej maści, i nie tylko ubrań.

Moim zdaniem, mam ku niemu powody, szafa jest szafą magiczną. A owszem, zaraz Wam wyjawię skąd ta myśl. 

Wszystko zaczęło się kilka lat temu, jak ten czas mknie, późnym latem, gdy przechadzając się po domu, zajrzałam do dużego pokoju. Pogoda sprzyjała myszkowaniu. Otworzyłam ciężkie drzwi i dałam nura w kurtki, skarpety, swetry, pościele, garsonki... Ojej, a co to takie kolorowe? Poszewka, wyszywana poszewka, idealna na poduszeczkę od Przyjaciela. Mamooooo!

Zima. Święta. Choinka w dużym pokoju. Siedzimy, rozmawiamy, podjadamy cukierki, Mama śpiewa kolędy. Brat otwiera szafę. Szuka rękawiczek. Pomagam mu. Rękawiczki odnajdujemy w kieszeniach jego kurtki, którą ma na sobie. Brat wybiega do kolegów. Będą palić papieroski i rozmawiać jak zarobić dużo pieniędzy. Zostaję przy otwartej na oścież szafie. Odnajduję wzrokiem sweter, którego wcześniej wśród ubrań nie widziałam. Sweter dobry na chłodną jesień, mroźną zimę. Z golfem. Zakładam. Wełniany. Drapie w szyję. Przyzwyczajam się. Pachnie starą szafą. Podoba mi się. Mamo, mogę ten sweter?

Wpadłam w październiku na kilka dni do domu: zrywać jabłka, zbierać orzechy, wyskoczyć z psem w pola, pogadać z krowami, zapiać z kogutem, pośmiać się z Mamą i siostrą, wyściskać z bratem, sprzątać drzewo w lesie. 
Drzewa są wysokie, wiedziałam o tym, ale dopiero pomagając bratu w lesie przy piłowaniu, rąbaniu, rzucaniu, noszeniu, układaniu gałęzi i pniaków ze ściętej wcześniej sosny, zrozumiałam że drzewa są naprawdę wysokie. Wróciwszy do domu, zaparzyłam herbę. Usiadałam wygodnie w fotelu w dużym pokoju, przysłuchując się Mamie szykującej obiad i podglądając światło wpadające przez szybę. A, zajrzę, jak zazwyczaj do szafy. Przesuwam wieszaki. Wzrok zatrzymał się na kurtce. Wyjęłam, zmierzyłam. Od noszenia drewna miałam toporne dłonie, zwłaszcza przy czynnościach wymagających delikatności i sprawności. Siostra, pomóż zapiąć kurtkę! Pomaga, zapina. I jak wyglądam? Poczekaj, podwinę ci rękawy. Duża, ale spoko, takie lata 80. Śmiejemy się.

Planuję pobyt w domu na Boże Narodzenie.

sobota, 19 października 2013

"Zobaczyć świat w ziarenku piasku..."

Ile razy krzyczysz, tak że nie słychać, tak jak ryczeć mógł Minotaur zamknięty w bezdusznych labiryncie? 
Ile razy płaczesz, dławiąc w gardle łzy, aż boli?
Który raz jesteś w zagubieniu?
Czemu znowu biec chcesz, aż ci tchu brak?
Ile razy przekonujesz się, że warto wstawać i spełniać marzenia?
Tak trudno widzieć słoneczność dna, gdy w sercu mrok.
Tak trudno przekonywać się, że jutro może być tylko lepsze.
Tak trudno.

Dzisiaj Dziecko przytuliło mnie.  Przytulając mnie, objęło ramionami biodra. Poczułam się tak bezbronna wobec Jego ofiarującego dotyku. Dla Niego jestem duża i silna. Dla Niego jestem zabawna i szalona. Dla Niego jestem dorosła.

Uczę się, że świat ma inne wymiary niż je pozornie rozpoznajmy zmysłami. Od dawna czuję, że jestem większa niż ciało, którym żyję. Wyciągając dłonie przed siebie, odczuwam, że ręcę mam dłuższe niż wyglądają. Gdy chodzę ulicami wyczuwam, że z każdą nutką radości rosnę i sięgam wyżej, rozrastam się. Mam nieodparte wrażenie, że serce, które tłoczy krew w mych żyłach, gromadzi w sobie świat.

Czuję się wybrana. Czuję się wybrana do Życia. Jeżeli mam jakieś zadanie, to promieniować wokół wiedzą, że każda osoba jest wybraną do Życia.

"Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebo w jednym kwiecie z lasu,
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie - Nieskończoność czasu." W. Blake

wtorek, 15 października 2013

Format

Ostatnio zawirusowało mi lapa. Sformatowałam go dzięki wsparciu sprzętowemu od sympatycznego kolegi. Wcześniej ku mej radości odzyskałam również ważne dla mnie pliki. Czysty pulpit sprawił mi przyjemność. Zmieniłam pozycję paska narzędzi na wertykalną a tłem pulpitu uczyniłam oniryczną grafikę. Bardzo lubię patrząc na nią, słuchać muzyki.

Wczoraj wywróciłam się na rowerze. Obiłam ciało. Biedne ciało. Obkładam je lodem i obchodzę się delikatnie. Obtłukłam rower. Biedny rower. Wymaga kilku napraw. Zdemolowałam telefon. Biedny telefon. Stłukłam wyświetlacz. Nie mogę z niego korzystać. Mam dwie opcje, co począć z telefonem: wymienić wyświetlacz, bądź kupić nowy telefon.

Zaskoczyła mnie informacja, że wszelkie sms i kontakty są zapisane na telefonie a nie na karcie. Mam kolejną opcję mogę kupić telefon i od nowa skompletować swoje kontakty. Zrobić format.

Kilka miesięcy temu usunęłam FB. Planowałam to od roku. Zatrzymałam go na czas pobytu w USA. Pomagał mi mieć kontakt z życiem, które było moim. Tak jak przypuszczałam, usunięcie konta na portalu nie utrudniło mi utrzymywania kontaktów z ludźmi. Pomaga w ich intensyfikowaniu. Mam też więcej możliwości do zadawania pytań ludziom, co u nich i co w świecie. Mam więcej motywacji do obserwowania rzeczywistości.

Uczę się ćwiczyć pamięć i koncentrację. Czytam o różnych technikach umożliwiających wzrost wydajności pracy mózgu. Ciekawa wiedza. Poszukując informacji o dudnieniu różnicowym mającym wpływ na synchronizacje półkul mózgowych dowiedziałam się, że Leonardo da Vinci spał 2 godziny dziennie korzystając ze snu polifazowego typu uberman. 

Odczuwam zachodzącą we mnie zmianę. Nie mam pewności jak zaowocuje, ale obecnie odczuwam zadowolenie.

Jedną z moich fantasmagorii było być człowiekiem o mechanicznym sercu. Wyobrażałam sobie, że otwieram klatkę piersiową a tam trzepoce precyzyjny mechanizm. Jakiś czas temu czytałam książkę, gdzie wykorzystano podobny pomysł tylko w innym kontekście. Mnie mechaniczne serce miało dawać moc i rozwagę, pozbawiając mnie możliwości cierpienia. Zegarkowe serce chłopca narażało go na utratę życia w emocjonalnie wyskokowych sytuacjach.

Mam odczucie, że obecnie pracuję nad przeformułowaniem metafory mechanicznego serca. Uczę się, że głęboka łączność ze światem mnie otaczającym od kamieni przez drzewa do ludzi może być łącznością bez zawładnięcia mną. Bliskie relacje mogą być wolnymi. Uczę się dialogicznego kontaktu emocji, uczuć z intelektem, umysłem. Uczę się jasności bycia. Uczę się być świadomą siebie.

Czuję się szczęśliwa, szczęśliwa w swej istocie, i szukam człowieka szczęśliwego.

P.S. Kabaret Starszych Panów jako trzecia odsłona co zamiast serduszka być może.

czwartek, 26 września 2013

Spotkałam Jezusa

Spotkałam Jezusa i zlałam Go. Zlałam Go w nieuważności dnia codziennego i zabieganiu sobą.
Wyszłam nocą kupić papierosy. Potrzebuję dymu. Dym koi myśli. Śpiesząc się, niechybnie wpadłabym na człowieka na wózku, gdybym nie złapała za lampę uliczną. Chyba bezdomny albo ubogi bardzo, nasunęły mi myśli. Kręcił kółka w płytkiej kałuży. Dobry wieczór, spontanicznie zagaiłam.  Dobry wieczór. Spojrzał na mnie. Wychudzona, pokryta siwym zarostem twarz. Zimno, kontynuowałam. Zimno, potwierdził. Trzymam ręce w kieszeniach, dodał. Spojrzał na moje dłonie w rękawiczkach. Nie wie pani jaka pogoda na przyszłe dni? W pierwszym odruchu chciałam zdjąć i mu zaproponować, ale zawahałam się, pomyślałam: jestem naiwna, a rękawiczkami i tak mu nie pomogę. Październik ma być ciepły. Uspokoiły mnie te słowa. Dobranoc. Dobranoc. Zagaję z rękawiczkami, gdy będe wracać. Kurczę, toć sama je znalazłam gdzieś w chacie. 
Gdy wracałam nie było go. Zaczęła we mnie urastać potrzeba odnalezienia. Chodziłam ulicami, uliczkami, zaułkami, mijając ludzi w wędrówce do klubów, bezdomnych zagrzewających się w zakamarkach kamienic. Nikt nie miał jego twarzy. Chciałam dać któremuś z nich rękawiczki, też im zimno, ale stwierdziłam, że chcę uspokoić sumienie, że nauka niech będzie inna.
Uczę się być uważniejsza.

Przeczytałam ostatnio zdanie w książce Głębsze życie Louis'a Dupre: Dla niego [człowieka duchowego] inni przedstawiają Chrystusa w daleko głębszym sensie, ponieważ płonie w nich to samo boskie życie, które w pełni posiada On. 

poniedziałek, 23 września 2013

O czym marzą jeże

Wczoraj byłam Smutna. Kiedy jestem Smutna, kupuję papierosy. 
Jeżdzę też rowerem. Bardzo lubię to robić.
Pojechałam patrzeć na kominy.
Spotkałam jeża.
Cześć.
Cześć.
Co robisz?
Przechodzę. Ty?
Będę palić. Czemu przechodzisz?
Po drugiej stronie jest bezpieczniej. Czemu palisz?
Jestem Smutna. Skąd wiesz, że jest bezpieczniej?
Czuję to. Czemu jesteś Smutna?
Jestem hopelessly romantic. Jak to czujesz?
Jestem jeżem. Czuję. Drgania ziemi. Tam jest mniej. Boję się.
Czego?
Z czym kojarzą ci się jeże?
Hmm, z jabłkiem na kolcach.
Z czym jeszcze?
Często widywałam rozjechane jeże.
Miażdzące koła aut. Boję się.
Przeniosę cię, jeśli chcesz. Chcesz?
A nie upuscisz?
Nie upuszczę. Tylko dłonie mi śmierdzą. 
Nie tak jak ludzka kupa, he he...
Ha ha ha! Ujmujący żart.
Po drugiej stronie.
Dziękuję.
Nie ma sprawy.
Spełnienia marzeń.
Dzięki, a o czym marzą jeże?
Jeże marzą o śmierci z przyczyn naturalnych.
Życzę.
Trzymaj się. Smutek ukoi się.
Wiem. Auta kiedyś stracą koła.
Wiem.

Pojechałam do domu. Z jeżem w myślach. 

poniedziałek, 9 września 2013

Pułapka

Jestem w pułapce. 
Jest czarna, elastyczna i ciasno oplata mój umysł. Pragnę ją przerwać i zaczerpnąć świeżego powietrza. Pragną ją rozerwać, by wyjść na wolność. Nie udaje mi się. Jestem za słaba. A może robię to zbyt gwałtownie, w amoku uwalniania, w zapamiętaniu, w rozpaczy?

Leżę bezwolna i płaczę. Znowu oblepiła mnie ciemność. 
Oddycham z trudem. Poruszam się z mozołem. 
Leżę w niemocy. 

Szukam wyjścia.

środa, 4 września 2013

Metafora i drzewa

***

Twoja metafora spokoju? Zapytałam K.

Morze albo ocean. Tak, bardziej ocean. Ogrom. Horyzont to tafla wody i nieba. Leżę na wodzie, bezwolna, jak boja, jak kawał drewna, cokolwiek. Woda unosi mnie. Grzbiet zatopiony, a przód wystawiony na niebo, słońce, chmury. Leżę z rozkrzyżowanymi ramionami, rozpostarta jak płótno do wyschnięcia, blada. Oczy mam otwarte i utkwione w niebo. Przesuwają się w nich chmury. Woda mną porusza, a ja trwam.

***

Najlepiej myśli na mi się plecach, wiesz? Wypowiadam do krzątającego się w kuchni K. Podkładam ręce pod kark, prawą nogę podkulam pod wyprostowaną lewą i patrzę w sufit. K. wlewa wodę do czajnika. Poprosiłam, by wypił ze mną herbatę. Albo na drzewo za oknem. Bardzo lubię drzewa za naszym oknem. Mogę wpatrywać się w nie godzinami. To stąd te wgniecenia na naszym nowym krześle wiklinowym?, żartobliwie komentuje K. Naprawdę, najlepiej myśli mi się na plecach. Wiem, kiedy tak leżysz, przypatruję ci się przez chwilę, niezauważenie, i odchodzę na palcach, by ci nie przeszkadzać. Wtedy wychodzę na spacer, bo mnie najlepiej myśli się w drodze, w mijaniu, np. drzew. Drzewa nas łączą w myśleniu, odpowiadam. K. parząc herbaty wyśpiewuje: Łączą nas drzewa w myśleniu, w myśleniu łączą nas drzewa, nas łączą drzewa w myśleniu...


niedziela, 18 sierpnia 2013

Książe bez bajki

Lato osuwa się w jesień. Słonecznie acz chłodno. Spaceruję, przyglądając się z ciekawością otoczeniu: ludziom, budynkom, drzewom. Drzewa gubią liście. Spacerując, rozmyślam. Nie mam pracy, idę zatem nieśpiesznie. Wiatr kołtuni kudrawe włosy. Czuję się dobrze. Spokój. Ój ój. Tak, to właściwy moment na kawę, decyduję. Rozpatruję się za ławką. Siadam. Wyjmuję termos z plecaka. Towarzysz mój 7-letni. Otwieram, by ekscytujący aromat kawy uniósł się dookoła i wzwyż, wysoko do koron drzew, do nieba. Ha! dziś niebo będzie w kolorze kawy.

Mogę usiąść koło pani? Zgadzam się, choć twarz niewyraźna w nasłonecznionym powietrzu. Kawa? Z przyjemnością. Niezwykłe, ma pani ze sobą filiżanki. Uśmiecham się.

W ten oto sposób poznałam Księcia bez bajki. Opowiedział mi swoją historię. Dzielę się.

Urodziłem się w krainie mlekiem i miodem płynącej. Nasze królestwo było pełne szczęśliwości. Nawet najstarsze osoby nie pamietały czasów wojen, epidemii czy klęsk. Moi rodzice hołubili mnie jak tylko można by było sobie wymarzyć. Dorastałem w radości i sytości. Żyłem w bajce. Wszystko zmieniło się, gdy jako osiemnastoletni młodzieniec mimo napomnień bliskich, udałem się w utajeniu do Lasu  Magii. Tam nieopatrznie w porywie młodzieńczej krotochwilności zraniłem jelenia. Ku memu nieszczęściu był to protegowany jednej z bardziej znaczących wiedźm z lasu. Mimo, że zwierzę nie umarło, rozgniewana rzuciała na mnie klątwę wygnańca. W jednej chwili utraciłem moją bajkę: królestwo, rodziców i pokój serca. Od tego dnia przemierzam świat poszukując drogi do swojej bajki. Jedynym co może mnie uratować jest miłość księżniczki z innej bajki. Myślałem, że nic prostszego, że obdarzając kogoś uczuciem, zaufaniem, otrzymam uczucie i zaufanie jako odpowiedź. Nic bardziej mylnego. Księżniczki, którym oddawałem swe serce, i czułem one oddały mi swoje, w decydujących momentach, wybierały księcia ze swojej bajki. Ból jakiego wtedy doświadczałem odbierał mi siłę do życia. Wiara jednak, że w jakiejś bajce na pewno jest ktoś kto na mnie czeka i szuka jak i ja czekam i szukam, dodawała mi sił. Przemierzyłem wiele bajkowych krain, ale wciąż z piętnem innego, który choć kochanym jest, kochać go będąc jego księżniczką, niemożebnym się staje.
W pewnym momencie zauważyłem, że mam co raz mniej chęci do poszukiwania. Okazało się, czegom nie przypuszczał, moje serce kurczyło się za każdym razem, gdy odrzucano miłość, którą obdarowywałem. 

Dziś został mi ostatni kawałek serca, który mógłbym zaofiarować księżniczce, którą pokocham. Lękam się jednak, że tak jak i poprzednie, ta również, gdy przyjdzie do decyzji, wybierze księcia ze swojej bajki. Lękam się, bo wiem, że z momentem utraty ostatniej cząstki serca nie umrę, lecz do końca swych dni będę przemierzał światy, błakając się z dala od mojej bajki.

Może zanim oddasz ostatni kawałek serca, poczekaj aż miłość sprawi, że twoje serce zacznie ponownie rosnąć? To byłby znak, że ktoś ma wobec ciebie poważne zamiary, czyli w moim świecie, mojej bajce, znaczyłoby to, że będziecie parą, a i może zechciecie wziąć ślub. Mamy kilka rodzajów: cywilny, kościelny i humanistyczny. Staramy się też o związki partnerskie. Zaśmiałam się gardłowo. Poklepałam Księcia bez bajki po plecach. Będzie dobrze. Spotkasz tą tobie pisaną osobę i wrócisz do swojej bajki. A pomyślałeś, by zostać w bajce, księżniczki która cię pokocha? Może jej bajka mogłaby zostać też twoją? Jakkolwiek zadecydujesz, wierzę że tym razem ci się uda. Dziękuję, nie przyszło mi to do głowy, chcę to rozważyć, odpowiedział, zatopiwszy modre już mniej zasmucone oczy w kawowy kolor nieba. 

Dziś niebo miało kolor kawy z mlekiem. Z mlekiem sojowym oczywiście. Uwierzycie?

niedziela, 14 lipca 2013

Moje imię Wolność

Idę wypić piwo, posłuchać muzyki, potańczyć. Będę wśród ludzi. Będę obok ludzi.
Pada deszcz. Krople zzuwają się z włosów na twarz. Buty przemokły. Jest wieczór. Mijamy się z ludźmi, fabrycznymi budynkami, rzeką. Wilgotne kosmyki włosów opadają na powieki. Dłonie trzymam w kieszeniach. Idę.
Wchodzę do lubianej przeze mnie imprezowni. D.I.Y. Postindustiralny budynek; wysokie sklepienie, zebrane skądś (pewnie z ulicy) łóżka, kanapy, krzesła; na ścianach widnieje grafitti. Bar to lada, zza której dziewczyny w kolczykach  i szczupli mężczyźni z długimi brodami podają alkohol. A la Weglowa. Umysł odnajduje analogie.
Dzisiaj noise. Kupuję piwo. Barmanka rozpoznaje mnie uśmiechem. Mówi o mnie koleżance. Zapamiętały mnie z poprzedniej wizyty. Barmanki to atrakcyjne dziewczyny. Przyjemnie wziąć piwo z ich rąk. 
Noise to odpychająca na początku, jazgotliwa i aharmoniczna z pozoru muzyka. Zamykam oczy. Jak zawsze. Pozwalam dzwiękom zagościć w moim ciele, umyśle. Zapraszam. Tańczę. Trans. Kończyny wyrzucam, szarpię ciałem na wszystkie strony. Wokół mnie tworzy się przestrzeń. Ktoś mnie popycha, ktoś depcze po stopach, ktoś drapie w plecy. Zmęczona.
Siadam na kanapie. Słucham koncertu. Otwarta na brzmienia całkowicie. Czuję gniew. Wszystkie trudne sytuacje, emocje przychodzą do mnie. Kłębią się w głowie. Mam ochotę coś rozpierdolić, komuś najebać. Koncert kończy się. Otwieram oczy. Wyglądasz na znudzoną. Nie, nie jestem. Przysiada się i opowiada. Jestem Czeszką z pochodzenia. Mieszkam w Westchester. Mój tata prowadzi warsztaty muzyczne. Mama z rysunku. Coś mnie ugryzło, wiesz? Może wampir, odpowiadam. Tutaj? Tak. Widzisz gdzieś jednego? O, tam stoi, wskazuję na niedaleko stojącego chłopaka, który uśmiecha się przepraszająco. Lubisz trawę? O, bardzo. Chodź z nami. Wychodzę. Poznaję Daniela i Liroya. Dziewczyna ma na imię Madlen. Jesteś Polką, a ja Czeszką. Palimy papierosy. Idziemy gdzieś. Nie wiem gdzie i nie za bardzo mnie to interesuje. Danielowi spodobała sie Madlen. I mnie też. Pełna życia, energii. Chciałabym pojechać do Berlina. Ktoś mi powiedział, że Berlin to odpowiednie miasto dla mnie, odpowiadam. Ha, mówisz to co właśnie ja chciałam powiedzieć. Liroy znika w jednej z nocnych jadłodajni. Daniel wysila się, by zainteresować sobą Madlen i zachęcić ją do kontynuowania nocy we dwoje. Stoję i słucham. Jesteś gotowa na Prospect Park? Tak. Idziemy do metra. Tak okazuje sie, że nie mam Metrocard, potrzebnej na podróż. Madlen oferuje swoją. Daniel efektywnie przekonuje ją i mnie, byśmy sie rozdzieliły. Chciała zostać ze mną, ale jedzie z nim, a ja wracam na mieszkanie. Pasuje mi to. Poddaję się innym. Odwiedziłabym Polskę. Odwiedź. Zostawiam jej mejla. Moje imię to Wolność. Znajdziesz mnie gdziekolwiek będziesz. You are wired, you know? But it's good. Uśmiecham się.

Wracam w deszczu ulicą Bedford. Wyobrażam sobie, że spaceruję z Madlene, ona opowiada, ja słucham. Dobrze mi.

piątek, 12 lipca 2013

Zachodzenie wychodzenie przechodzenie schodzenie

Chodzę.
Chodzę od kilku dni.
Chodzę dużo i z przyjemnością.
Chodzę do bólu głowy, do ociężałości stóp, do burczenia w brzuchu, do spocenia, do skóry opalenia, do chęci zaśnięcia.
Uśmiecham się do ludzi. Odwzajemniają się.
Bywa, że rozmawiam uśmiechami i wzrokiem z ładnymi mężczyznami.
Bywa ,że podziwiam ładne kobiety.
Bywa, że zabawiam dzieci.
Bywa, że pytam o drogę drugiego człowieka bądź drugi człowiek niesie mi pomoc.
Bywa, że wygarniam śmiech gardłowy, gdy mnie coś rozbawi.
Bywa, że śpiewam stare piosenki o zakochanym sercu w plecaku, o burym kundlu i o czerwonych jagodach.
Bywa, że tańczę idąc.

Gdy chodzę, dużo myśli pojawia się w umyśle. Myśli nieznośnych, męczących, myśli psotnych, myśli erotycznych, myśli probabilistycznych, myśli twórczych, myśli gniewnych, myśli sennych, myśli krotochwilnych, myśli o życiu, o śmierci, myśli o nieśmiertelności.

Dużo obrazów, sytuacji i twarzy w mojej głowie, mozaika Nowego Jorku.

I. Harlem. Pojechałam. Upał od rana. Postanowiłam i pojechałam. Uległam opowieściom o niebezpiecznym Harlemie. Miałam w sobie przyzwolenie, by ulec. Trochę nieznośny stan niepokoju towarzyszył mi w biały dzień w rozbielonej żarem "czarnej" dzielnicy.
Kupiłam kawę. Waniliową. Pyszną. Na osłodę.
Chcąc dokumentować architekturę miasta wyjęłam apart, by zrobić zdjęcie. Ustawiałam parametry, gdy wtem usłyszałam: Nice camera. Drgnęłam. Dziewczyna, nastolatka, Afroamerykanka, wymalowana bohaterka z filmu Precious. Thanks. Aparat wylądował w futerale. Nie zdążyłam otrząsnąć się z niepokoju związanego z potencjalnym rabunkiem, gdy usłyszałam pierwszą w czasie moich nowojorskich pobytów wulgarną kłótnię, a raczej wydzieranie się pewnego człowieka. Darł ryja tak, że wszyscy wokół dokumentowali jego peany wobec pewnej kobiety. Towarzyszyło temu ciche wołanie córeczki krzykacza. Gdy mnie mijał, liczyłam ile osób jest wokół, od których mogę wykrzyczeć pomoc. Paranoja.

II. Central Park. Mnóstwo ludzi na rowerach, biegnących, w basenie, leżących na trawie. Zieleń zieleń zieleń. Upał upał upał. Boli głowa. Ciało spływa potem. Siadam na ławce. Obok mężczyzna. W szarych dresach, czarnym swetrze. Blada twarz - on. I blade nogi - ja . Białasy na ławce chowają się przed słońcem. Siedzieliśmy, obserwując ludzi. W jego wzroku odczuwałam rekonwalescencję. Jego patrzenie było odpoczynkiem, zawieszeniem uwagi na rzeczywistości. Nagle wyjął z plecaka butelkę. Nie, nie była to wódka. I zaproponowal mi balsam do ciała. Zaskoczona odmówiłam. Chciałam porozmawiać, ale nie mogłam się zdobyć. Coś mi podpowiadało, że we wspolnym siedzeniu i obserwowaniu jest dobrze. Metaświadomości.

III. 5 Avenue. Kościół. Może zażyję ochłody? Neogotycki. Takie lubię. W kościele toaleta. Korzystam. Ulga. Sklepienie jakby dach Arki Noego. Dyskretna elegancja wystroju: czerwone poduszki pod kolana, czerwone biblie. Odpoczywam. Półmrok wnętrza rozświetlają piękne witraże. Wnętrze jest czyste, bez jakichkolwiek fresków. Kojąca przestrzeń. Modlę się. Odczytuję nazwę miejsca: Church of Havenly Rest.
Opatrzność ma mnie w opiece. W kościele pokój pielęgniarki, składane łóżka. Opiekunowie z mikrofalówkami ustawiają krzesła do spotkania grupy. Są książki do wzięcia. Wybieram Sartre'a, Sir Gawain'a i przepisy wegetariańskie. Opatrzność dba o moją edukację. Rozmawiam z miłym starszym panem o budowie kościoła. Oczywiście jak grom ludzi tutaj ma polskie konotacje. Wytchnienie.

IV. Bronx. Ogród Botaniczny. Piękne miejsce. Oaza w nowojorskim betonie, szkle i aluminium. Przez ogród przepływa East River, zasilająca miasto w wodę. Spacerowanie tam przypominało mi wędrówki beskidzkie. Dąb czarny, bo ma czarną korę;dąb czerwony, bo jesienią liście przybierają czerwoną barwę; drzewo wykorzystywane przez rodzimych mieszkańców i mieszkanki do wykonywania strzał i komplementarnie krzew, którego liście były źródłem zatrutych strzał służących do polowań i w walce. 
W ogrodzie są wiśnie. Czas kwitnienia minął, ale intensywny aromat wypływający z drzew utrzymuje się w powietrzu. Gładka miejscami kora drzew, zaprasza by gładzić, muskać, całować. Całowaliście/łyście kiedyś drzewo? Spędziłam dużo czasu wpatrując się w nurt strumienia, wsłuchując w szrum wodospadu. Tak, szrum, nie szum. Widziałam młodego Indianina przebiegającego rączo przez jego wartki bieg w pogoni za zwierzyną.
Odpoczywając na ławce, zapoznałam Aurerę, starszą panią z Puerto Rico. Jedząc śliwki, opowiadała mi o zagmatwanych losach swej rodziny i ludności. W mojej rodzinie rodziły się dzieci podobne do ciebie, też takie blade i z niebieskimi oczami. Nasi ludzie myśleli, że biali są nieśmiertelni, i wtedy zobaczyli jednego z nich martwego. Portoryko jest pod zwierzchnictwem USA, ale ludziom nie jest tu łatwo żyć. Uczę się angielskiego oglądając kreskówki. Znasz Family Guy? Nie oglądam telewizji od wielu lat. 
Aurera oznacza złota lub aureola (złocista), w przenośni oznacza ukoronowana, uwieńczona. Rozmowa z Nią była zwieńczeniem wizyty w ogrodzie botanicznym.

V. Prospect Park. Koncert Filharmoni Nowojorskiej w parku. Setki ludzi na kocach, z jedzeniem, rozmawiających, przytulonych; mrowie ciał, mrowie słów, wybrzęczających w nieboskłon. Leżę na trawie. Chłodna ziemia koi przypieczone słońcem ramiona, kark. Oglądam niebo. 
Wracam metrem na mieszkanie. Przypatruję sie ludziom, fotografuję wzrokiem. Afroamerykanie mają różne wysycenie skóry melaniną. Mam wrażenie, że gdyby pogładzić przedramię kobiety obok na moich palcach zostałby brązowy pył. Naprzeciwko mnie mężczyzna zawija papieroska. Obserwuję. Mógłby i mnie skręcić. Zauważa mnie. Uśmiechamy się. Przyglądam sie jego dłoniom, pieczołowitości zawijania tytoniu w papierek. Przesuwam wzrokiem po jego wydatnym torsie, twarzy, brwiach. Chcę go dotknąć. Sensualistycznie.

VI. Bowery. Na tej ulicy znajduje się moje ulubione muzeum sztuki współczesnej New Museum. Jest dla mnie jak Galeria Arsenał w Białymstoku. W czwartki (też!) są dwie godziny free admission. 
Po wyczerpującym łażeniu kupuję kawę i croissanta. Szukając miejsca do spożycia posiłku, wchodzę w pierwsze otwarte drzwi. Kościół? Owszem, ale zaadaptowany jako misja dla bezdomnych nowojorskich. Pytam, czy mogę z jedzeniem. Nie bój się! Nie skrzywdzimy cię. Siadam i jem. Na ścianach cytaty z Biblii przekonujące, że Bóg jest ojcem ziemskich istot i nie pozwoli im zmarnieć. W tle wesoła z akcentami religijnymi muzyka. Wokół mnie potrzebujący. Jedni śpią, inni rozmawiają, ktoś rysuje, ktoś się modli, ktoś jak ja jje. Czarni, biali, żółci, mężczyźni, kobiety, dziwni, bezdomni, upośledzeni, psychiczni. Jestem z nimi. Po jakimś czasie wychodzę. Nie chcesz zostać na posiłek? Nie, zaraz idę do muzeum, można za fri. W każdy czwartek od 7 do 9. Ona się boi. Nie, nie boję się.
W muzeum snuję się, czytam, przysypiam, rozmyślam. Finalnie spotykam Sky i Bellę. Bella koniecznie chce ze mną zdjęcie. Koniecznie żebym zrobiła jogistyczną pozycję drzewa. Jak ci się podoba w NYC? It's really easy be here a visitor. 
Wracam metrem Q. Ostatnim razem jechałam nim z Phillipem. Poznałam go w New Museum. Był taki jak ja, pozwalający na bycie. Różnorodności.

Będę tęsknić. 

Wrócę.

sobota, 6 lipca 2013

Droga którą idę

Od liceum nie mieszkam w domu. To było wybawienie. Od dziecka marzyłam o dniu, kiedy opuszczę dom i zacznę podróżować. Lubię swój dom, lubię wieś. Po dłuższym pobycie w mieście, marzę o zobaczeniu wioski, domu, zwierząt, rodziny. Jest ważnym miejscem w moim sercu. Coś mnie jednak wyciągało z domu, wyciąga z jednego miejsca.

Pierwszą podróż odbyłam mając trzynaście lat. Pojechałam do stolicy. Sama. Rodzina wyekwipowała mnie i wsadziła w autobus. To nie była trudna podróż. W Warszawie wystarczyło kupić bilet na pociąg, nie przegapić go i dojechać do celu.
To nie była trudna podróż. Ale moja pierwsza daleka, pierwsza samodzielna i za własne pieniądze. Miałam trzynaście lat i po raz pierwszy opuściłam znane mi strony. Czułam rozsadzającą mnie energię i adekwatność.

Dziś jestem w Nowym Jorku. Trzeci raz. 
Za pierwszym razem miałam dwadzieścia jeden lat i oprócz Warszawy nie byłam w większym mieście. Ciocia na początku towarzyszyła mi opiekuńczym skrzydłem, ale obie wiedziałyśmy, że będę wychodziła na łazęgi codziennie, które będą polegały na chodzeniu, patrzeniu, smakowaniu, słuchaniu. Co ty w tym widzisz? 

W liceum mieszkałam w bursie i jako jedyna zostawałam na łikendy. Sama w wielkim budynku na ostatnim piętrze. Miałam klucze i mogłam w każdej chwili wyjść. Wychodziłam. Chodziłam wtedy miasteczkiem, uliczkami, działkami, cmentarzami, polami. Lubiłam spacerować zmierzchem wśród świateł domów jednorodzinnych. Towarzyszyło mi uczucie zadowolenia. I wtedy pojawiła się we mnie myśl: nie dla mnie domowe pielesze. 
Kiedyś będę miała dom, ale na swoją miarę.

Wczoraj chodziłam. 
Nowy Jork to ogromne miasto, ogromne mosty, budynki, wieżowce i ogrom ludzi. Chodziłam kilka godzin, klucząc, wibrując, pocąc. Wczoraj był dzień mostów: Williamsburski i Brooklyński. Ta część która wisi nad wodą to 1/4 bądź 1/5 realnego mostu. Mosty wpite są głęboko w ląd.

Williamsburski ma oddzielne wejście dla pieszych i dla osób na rowerach, które na pewnym odcinku łączą się, jak legendarne Białka i Czarnocha tworzące Wisłę. Na tym samym poziomie środkiem kursuje linia subwey'a J. Ostatni poziom to jezdnia dla aut. Ludzie jeżdzą na rowerach, spacerują, biegają. Poziom rowerowo-pieszy pokryty jest miejskimi mądrościami, grafitti. Współczesne Cueva de las Manos. Gdyby chciało się skoczyć do wody z Williamsbirskiego, to czeka nas dość długa wspinaczka, ponieważ część pieszo-rowerowa jest znacznie oddalona od bocznych ścian mostu.

I Brooklyński. Masywny. W stylu neogotyckim. Mój ulubionyJeden z najstarszych mostów linowych na świecie. A w czasach jego narodzin jeden z największych stalowych mostów wiszących. Wizytówka Nowego Jorku, Ameryki. Widać to po zatrzęsieniu turystycznym. Kładka jest pieszo-rowerowo, jeden pas dla pieszych, jeden dla zroweryzowanych. Jednakże jazda rowerem jest trudna, ponieważ turyści i turystki zwracają małą uwagę na linię demarkacyjną i tylko poirytowane głosy i dzwonki spychają ich/je spowrotem na przypisany im pas. Są jak ciasto drożdzowe, zagniecione, ponownie rośnie, wylewając się z misy. Miliony ludzi przelało się przez ten most. Były oświadczyny i rozstania, były kłótnie i pocałunki, były śmierci i narodziny. Po stronie brooklynskiej jest park. Wierzby płaczące szeleszczą witkami kołtunionymi przez wiatr od East Riwer. Można położyć się na trawie i wsiąkać, zasnąć. Wieczorami na nadbrzeżnych schodach jakby amfiteatrze usadza się ludność czekając na spektakl świateł manhattańskich. Istotnie poruszające zjawisko. 


Tak więc chodzę. Chinatown, Park Slope, Prospect Park, Williamsburg, Greenpoint. Chodzę. I w iściu mi najlepiej. W drodze jestem najbliżej siebie, bliżej życia, a może nawet nieba jak pisał Norwid, bliżej wieczności.

wtorek, 18 czerwca 2013

Dni takie jak ten

Ten wpis w całości dedykuję Zuzi. Zachęciłaś mnie do zadziania się tego dnia. Dziękuję.

Wziełam dzień wolny. Zrobiłam pranie, by przygotować rynsztunek do ostatnich dni walki. Bliska mi osoba udzieliła mi wielu cennych wskazówek jak strategicznie utrzymać równowagę przy ostatnich potyczkach wielkiej bitwy amerykańskiej.
Spakowałam plecak i opuściałam rezydencję, by zaczerpnąć oceanicznego powietrza i zamoczyć nogi w solnej wodzie. Oczyścić umysł. Nie wiedziałam, w którą stronę iść. Zaufałam intuicji. Tam gdzie pracuję są lasy, do autobusu czy pociagu jest kilkanaście mil. Zaczęłam iść. Po jakimś czasie zaczęłam łapać stopa. Nie zatrzymywano się. Szłam dalej, nie wiedząc jak potoczą się losy wędrowcze. Szłam w poceniu skóry, w słońcu na twarzy.
Pierwszymi, którzy mi pomogli był siwowłosy Bruce i jego trzyletni rudowłosy wnuk Troy. Podwieźli mnie na samą autostradę. Bruce powiedział: Straight away and at the end you will see the sea. Bruce na emeryturze opiekuje się wnukiem. Całe życie spędził w rodzinnym miasteczku, które liczy 5 tys. mieszkańców.
Przed dalszą nieznaną mi drogą posiliłam się sandwiczem warzywnym zakupionym w sklepie i smaczą kawą. Drugi kupiony w wyniku mojej nieporadności w samoobsłudze zachowałam na obiad.
Drugim był Charlie. Przystojny. Podwiózł mnie, bo chciał zrobić coś dobrego, coś co da mu satysfakcję. Opowiadał o swoich przygodach ze stopem. Poprosił, bym uważała, bo ludzie bywają sajko. Kiedyś, gdy jako młody chłopak jeżdził stopem, koleś położył mu rękę na udzie. Gdy tylko stanęli na światłach, Charlie wyskoczył z auta. Grywał też w wielu filmach jako statysta. Nadal do niego piszą. Pracuje jako konstruktor wnętrz.
Trzecim był Nieznajomy. Siedziałam jakiś czas pod drzewem, przeczekując deszcz, gdy w pewnym momencie zdecydowałam ruszyć. Wciąż kropiło. Idąc zmoczyłam buty, ale nie czułam dyskomfortu. Czułam radość i odrobinę niepokojącej myśli o powrót, ale zagłuszała ją wizja oceanu. Nieznajomy  żartował, ale nie słuchałam go. Ocean ocean ocean. Nie wiedziałam jaki mi się zjawi.
Wjechaliśmy na ogromny most i zobaczyłam 
Nieskończoność - poszarzałą od burości nieba, pokrytą srebrnymi łuskami światła. Objawił mi się Okeanos, ojciec trzech tysięcy córek - Okeanid i trzech tysięcy synów - rzek. Zaniemarłam. Grzmiał. Wybijał brzeg ogromnymi falami, rzeźbił. Zdjełam buty i przywitałam się. Piasek usunął mi się spod stóp. Ledwo utrzymałm równowagę, gdy jego dłoń dotknęła mych stóp. Dotyk boga. Przeszył mnie. Poraził. Chciałam rozebrać się i zanurzyć cała. Poczułam zew, nieodpartą chęć, konieczność. Wzrok miałam utkwiony w jego sylwetkę prężącą hektolitry mięśni. Nagle wrócił mi rozsadek. Nie umiem pływać, a fale są tak silne, że nawet omyskująca mnie woda pozbawia równowagi. Porwie mnie. Jak Zeus Europę. W jednej chwili zobaczyłam jak moje blade ciało ginie w ciemnym przestworzu, jak bezwolnie poddaję się pływowi. Ginę. Nie ma mnie. Umarłam. Zabrakło mi tchu. Ze wzruszenia prawie upadłam. Odwróciłam się i odeszłam z zasięgu magnetycznej mocy. Bezpieczna na drewnianym molo, uspokojona, zjadłam kanapkę. Popatrywałam leniwie na ocean. Ogromny, naprawdę wielki. Spojrzałam na niebo, czy się wypogodzi? Czas wracać. Trzeba pomyśleć jak dostać się do rezydencji. Jest już późno, niebo zachmurzone, i znowu zaczyna padać.
Podespałam na schodach letniskowego hoteliku, po czym stwierdziłam, że na mannę z nieba nie ma co czekać. Ruszyłam. Deszcz przemoczył włosy, buty i powoli zaczął zajmować ubranie. Auta nie zatrzymywały się. Z autobusu zrezygnowałam. Była we mnie wszystkojedność na sposób powrotu i walczący z nią rozsądek. 
Chris pomógł mi się otrząsnąć z letargu. Podwiózł do najbliższego miejsca, w którym mogłam schronić się przed deszczem i pomysleć na sposobem powrotu. Podwiózł bym cię, ale mam coś do załatwienia. Okej i tak mi pomogłeś. Dziekuję. Próba zamówienia taksówki definitywnie uświadomiła mi, że nie panuję nad wymową angielskiego alfabetu. Wiedziałam to od kilku lat, ale dzisiaj dałam wyjatkowy popis. Podświadomie, czuję, nie chciałam zamówić taksówki. Nagle zamachał do mnie Chris wskazując stojącą nieopodal taksówkę. Wzięłam się w garść. Hej, ile kosztuje stąd do tamtąd? Jakieś dwadzieścia dolarów. Mogę zapłacić kartą? Można tylko gotówką. Wybrałam kasę z bankomatu, wykonując z trudem operację. Chyba nie chciałam płacić za taksówkę. 
Glenn okazał się fanem hardcore muzyki. Wiedział nawet o festiwalu hardore punk w Gdyni. Gadaliśmy sunąc w deszczu o muzyce, pracy, rodzinach. 
Zapłaciłam czterdzieści dolarów. Glennowi było nieswojo, że tak dużo, bo miało być dużo mniej. Mnie też było nieswojo, ale pomyślałam, że pieniądze nigdy nie były miarą moich przeżyć. Powiedziałam mu to.
Wziełam gorący prysznic. Zrobiłam mini jogę. Wypiłam mocną herbatę.
To był piękny dzień.

Myślę też, że noszę w sobie szaleństwo. Sublimuję w dni takie jak ten, w opowieści takie jak ta.

Dzielę się.

czwartek, 13 czerwca 2013

Niedźwiedź

Poznała go na stopie. Wysiąwszy z pociągu, musiała podejść dwa kilometry i stanąć przy szosie, by złapać transport w swoje okolice. Uśmiechała się do aut, prowadziła rozmówki, tak by czas szybciej mijał i by sympatycznie wyglądać. Szczęściu warto sprzyjać, mówią. Pamiętała o tym.
Dzisiaj wyjątkowo mało aut, a tirów nie zatrzymywała, bo po co komu zawracać głowę na kilkanaście kilometrów. Czasem same się zatrzymywały. Przyszło jej do głowy, że następnym razem, sprawdzi pogodę i weźmie rower ze sobą. To nie tak daleko, a latem przyjemnie. Pojedzie objazdami leśnymi. To już przecież jej okolice.
Spojrzała na niebo. Chyba szykuje się deszcz. Lubi letnie burze. Deszcz jest ciepły, można stać i moknąć, a potem wrócić do domu, zmienić ubranie i wypić herbatę.
Podczas łapania stopa miała następujący zwyczaj: uśmiechała się z daleka do nadjeżdżającego auta i mówiła: ty, na pewno ty, teraz, zatrzymaj się, i w końcu życzenie się spełniało. Tak to dzięki czarom wracała do domu. A pieniądze zostawały na piwko.
Ty, na pewno, ty, teraz, zatrzymaj się... Jest!
Może jedziesz w stronę Warszawy? Tak. Przez Łomżę? Tak. To wsiadam. Okej, zapraszam.
Młody. Może 18/19 lat. Rozmawiają. Młody ma rozpiętą u szyi białą koszulę i czarne dzinsy. Z tyłu zauważyła, leży krawat. Gdzieś się tak wystroił? Na komunię siostry, zażartowała. Właśnie zdałem prawko, a to moje auto. Gratuluję. Prawo jazdy i auto, to wolność. Uścisnęła mu dłoń. Młody ma na imię Krzysiek. Jak wielu chłopców ze wsi. Rozmawiali. Krzysiek z dumą opowiada, jak na wszystko co w życiu ma sam zarabia, zarobił, na wszystko, nawet na podręczniki do szkoły, gdy był berbeciem. Zbierał plastikowe butelki, puszki, butelki po piwie i sprzedawał, a latem chodził na jagody. A kiedy podrósł zaczął zbierać złom, ale to ciężka robota i na każdym kroku skupujący chcą oszukać, każdy by chciał jak najlepiej dla siebie. On to rozumie, ale za rzetelną pracę, chce się rzetelnych pieniędzy. Co pani o tym myśli? Zgadzam się z tobą. Krzysiek chyba miał wyjątkowo dobry humor, bo resztę drogi spędziła słuchając   jego opowieści o sobie. O tym, że mieszka sam z matką, rodzeństwo rozjechało się po świecie, siostry mają rodziny za granicą i mężów nie Polaków, ale fajni z nich goście. Jeden jest Francuzem, i nie je żab, jak to ludzie mówią. Dzięki niemu Krzysiek zna się na winach, bo Piere gdy przyjeżdża z Beatą, przywozi całą skrzynkę, stawia w piwnicy i pije je litrami, jak krowa z krypy, zaśmiał się. Odwiózł ją pod sam dom. Jakoś tak w trakcie rozmowy zjechał z głównego traktu i ocknął się, gdy mu powiedziała, że są na miejscu. Może masz chęć na kawę? Albo herbatę z sokiem malinowym. Poznasz moją mamę. Zgodził się. Powiedział, że to będzie miły akcent na zakończenie miłego dnia. Uśmiechnął się.
Jej matka, jak zazwyczaj, wielce uradowana z gości, kręciła się wokół stołu jak kokoszka wokół kurcząt. Może ciasta, a może kanapek zrobię? Chłopak z finezją, która ją zaskoczyła odrobinę, odpowiedział, że idealnym napojem będzie dla niego czarna kawa i towarzystwo tak uczynnej gospodyni. Rozmawiali o nadchodzacych żniwach, o mechanizacji pracy na wsi, o pogodzie, o kolejnym papieżu. Matce udało się nawet odnaleźć jakieś konotacje z ich rodzinami.
Gdy wsiadał do auta, powiedziała: Odwiedź nas. Będę w domu cały miesiąc. Mama się ucieszy. Chyba wpadłeś jej w oko. Przyjadę. 
Przyjeżdzał. 
Ostatniego dnia odwiózł ją na dworzec. Pocałowała go w policzek. Czytałem na necie, że w twoim mieście będzie festiwal sztuki współczesnej, że ciekawe imprezy się szykują. Nigdy nie byłem na czymś takim. Przyjedź zatem, zmieścisz się w naszym mieszkaniu. Mam śpiwór, zapewnił. Mamy łóżka, starczy i dla ciebie.
Jego matka wiedziała, że się ze nią spotyka. Mówił, że się martwi, że lepiej by było, żeby spotykał się z dziewczynami w swoim wieku i z okolic. Rozumie, że ją polubił, że jest dla niego ciekawa, chłopcom podobają się doświadczone kobiety, ale żeby potem nie gryzł się poniewczasie. Krzysiek szanował matkę, a ona jego. Dała mu wolną rękę.
Kiedy był wmieście oczy mu się cieszyły na teatr uliczny, na nocne wałęsanie się z jej przyjaciółmi, poranne rozmowy o życiu przy kawie na balkonie. Okazał się świetnym kompanem wesołej kompaniji nie mogących zdorośleć lekkoduchów. Miał swoje zasady i zdanie, ale miał otwartość. I coś z niedźwiedzia. Siłę i determinację. Imponował jej. Odrobinę obawiała się jak przyjmie jej świat. Jego świat był jej znany, wychowała się w nim. 
Kochali się. Chciała tego. Było jej dobrze. Jak nazwać kobietę, która pożąda młodych mężczyzn, chłopców? Kochali się bez zabezpieczenia. Był zdziwiony. W szkole mówili, by się zabezpieczać. Biorę tabletki. Ale może jesteś chora? Nie jestem. A Ty? Jestem zdrowy jak młody ogier. 
Bawili się. Bywał co jakiś czas u niej w mieście albo gdy była w domu na wsi. Zapraszał do siebie, ale nie mogła się zdecydować. Może nie chciała spojrzeć w oczy jego matce.
Tak było przez kilka miesięcy. Cudownych miesięcy. Kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, postanowiła wyjechać. Wiedział jakie życie prowadzi. Trafiła się jej intratna propozycja pracy jako nauczycielki w szkole alternatywnej w Belgii. Nie powiedziała mu, że jest ojcem. 
Wyjeżdzam na rok. Nie wiem czy będę przyjeżdzała do Polski. On przyjedzie. Przyjedź.
Pisał do niej listy. Powiedział, że tak mu łatwiej. Że nie może rozmawiać przez telefon, Skajpa, bo potem nie może wrócić do rzeczywistości a ma dużo obowiązków. Mama jest co raz słabsza i chce się nią opiekować, a też dzięki niej zaczął myśleć o studiach. Wie jednak, że chce prowadzić gospodarstwo. 
Był systematyczny, pisał raz na tydzień. Odpisywała rzadko. Pisała krótkie mejle. Miała dużo pracy, obowiązków, a gdy ciąża weszła w etap zaawansowany w ogóle przestała odpisywać. Martwił się o nią, nie mając odpowiedzi. 
Od jej matki dowiedział się, że jest w ciąży. Wiedziała, że się spotykają, ale nie chciała zmuszać jej do zatajania tego faktu. Matka też nie wiedziała kim jest ojciec. Krzysiek nie zapytał. Pytał jak się miewa i skoro nie chce z nim kontaktu, to wystarczy napisać. Napisała. Prowadzę inne życie. Układam je sobie z kimś innym. Życzę Ci wszystkiego dobrego. 
Nadal odwiedzał jej matkę. Zapoznał ją ze swoją.
Urodziła zdrowe dziecko. Dziewczynkę. Dałam jej na imię Anna. Łaska. Łaską było spotkać jej ojca. W wychowywaniu wspierali ją bliscy. Tylu wujków i cioć mają chyba tylko cygańsie dzieci.
Bywała z Anią u matki na wsi. Nie zdarzyło się jednak, by wtedy Krzysztof wpadł w odwiedziny. Może matka mu mówiła, kiedy przyjeżdza z córką. Dowiedziała się, że ciągu tych pięciu lat skończył studia weterynaryjne i filozoficzne. Niezłe połączenie, pomyślała. Opiekował się matką, a przy wsparciu rodziny i dotacji unijnych założył lecznicę w swoim gospodarstwie. Miał też stadninę skompletowaną z koni, które kupował od rolników, którzy chcieli je sprzedać na targu na eksport do zachodnioeuropejskich rzeźni. Wśród okolicznych panien i nie tylko cieszył się powodzeniem. Ponoć powiedział, że ożeni się dopiero po trzydziestce.
Przez te wszystkie lata nie czuła potrzeby, by mu powiedzieć. Sama nie wiedziała dlaczego. Ta miłość była taka szybka, intensywna. Gdy tylko dowiedziała się, że jest w ciąży, coś w niej się zamknęło. 
Nie wie, jak stanąć w twarz z chłopcem, teraz mężczyzną, spojrzeć mu w oczy i powiedzieć mu, że jest ojcem.

środa, 12 czerwca 2013

Wiersz mateczny

Modlitwa do Matki
Matko od siedmiorga dzieci i męża alkoholika -
w opiece mnie swej chcieć miej.
Matko od dropiatych kur, kremowych gęsi i łaciatych krów -
dobrym słowem mnie wskrześ.
Złotowłosa, smukła dziewczyno, którą byłaś -
milczącą radą mnie wspomóż.
Matko od zgrubiałych rąk, krzywych paznokci, staruszko -
do swej piersi przygarnij mnie, do łona przytul.
Kobieto z włosami jak popiół, szare i suche, z zębami z plastiku -
w swym umiłowaniu wszelkiego życia i o mnie pamiętaj.
Opiekunko grobów przodków, akuszerko codzienności -
módl się za nami,
módl się za nami,

módl się za nami

piątek, 17 maja 2013

Czarodziejskie włosy

Historie o czarodziejskich dywanach, stoliczkach, koralikach, spełniających życzenia złotych rybkach, pierścionkach, wróżkach, kotach w butach, mówiących drzewach, i innych takich cudach i dziwach. Krążą po całym świecie a jeśli masz szczęście i jesteś dobrym człowiekiem,  to spotkasz dziada albo staruchę, co za dobry uczynek odmieni twe życie. W pewnych miejscach spotykamy anioły albo świętych, a w innych jeszcze duchy przodków czy bogów    zakamuflowanych w ludzkie szaty.

Moja historia jest trochę inna. Nie dużo. Motyw jest znany. Włosy. Samson z Biblii, królewny ratujące się z opresji silnymi włosami, Złotowłosy Hans.

Historia o czarodziejskich włosach sięga dnia, w którym Babka powiła dziecię. Pierworodne i jak się z czasem okazało jedyne dziecię, z tęsknotą wyczekane przez starzejące się małżeństwo. Urodziło się tak jak wszystkie dzieci, tylko jego włosy były wyjątkowo długie, w przeciwieństwie do innych niemowlaków. Mogę rzec, że były niesamowicie długie. Sięgały mu do pięt i gdy chciało, wwijało się w nie jak w puszczę. Nie potrzebowało otomany. A po tym jak wszyscy uczestniczący w porodzie otarli pot z czół i powiek, okazało się że włosy są niebieskie. Wszyscy zachwycali się włosami dzieciątka. Nocą przychodzili na paluszkach, by uciąć choć kawałeczek, lecz Babka czuwała jak lwica. Wiedziała bowiem coś, o czym nie powiedziała nawet Dziadowi. I nie powiedziała mu nigdy. Włosy dzieciątka były jak korzenie drzewa, gdyby chcieć je podcinać można by je było pozbawić życia. 

Dziecię wyrosło na piękną dziewczynę. Mężczyźni od chłopców poczynając a na starcach kończąc wodzili za nią powłóczystymi spojrzeniami spod zmrużonych od włosów jej błękitu powiek. Wodziły oczyma za nią kobiety. Lubiły dotykać jej włosów dzieci, a zwierzęta wiedziały, że Niebieskowłosa ma tkliwe serce i ciepłe dłonie. Wróżono jej wspaniałe życie. Dziad był zakochany w córce, zrobiłby dla niej wszystko. Był tak zakochany, że każda jej prośba póki jej nie spełnił, spędzała mu sen z powiek. Nie był wyjątkiem. Każdy kto zobaczył Niebieskowłosą chciał jej służyć. Miała dziewczyna dobre serce, zatem nie wykorzystywała ludzi, a sama pomocą zawsze służyła.

Jak to w historiach takich bywa, coś, ktoś idylle musi zburzyć.

Do wioski przybył Żelazny. Posuwał się powoli, żłobiąc koleiny w ziemi, niszcząc po drodze wszystko co nie usunęło mu się, nie umknęło spod wielgachnych żelazny stóp. Na nieszczęście Żelazny posiadał czarodziejskie moce i ku rozpaczy ludności używał ich ku szkodzie. Na wioskę padł blady strach. Wiedziano bowiem, że tam gdzie zawita Żelazny, zabiera kogoś ze sobą na służbę w swoim zamku. Wiedziano też, że z czasem jego służący tak jak pan metalnieją, w zależności od siły charakteru, na miedź, na stal, na żelazo. Niebieskowłosa stanęła, piękna, przed Żelaznym, wzięła go za rękę i ku rozpaczy wszystkich a najbardziej Dziada, odeszła z nim bez słowa. Dziad rozchorował się z tęsknoty. Z tęsknoty za Niebieskowłosą umarł. Babka rozpaczała sześć dni. Od jej łez wylewających się przez próg domu, całe gumno stanęło w solance. Sad, ogród, wszystko dookoła domu obumarło od słonej powodzi. Babka pochowała Dziada, ale wbrew naciskom wioskowych nie na cmentarzu a piwnicy. Tylko Babka wiedziała, że Dziad nie sparszał po śmierci, a zachował ciało w stanie nie naruszonym. Babka żyła z pomocy wioskowych w zamian doglądając dzieci, dobytku tam gdzie było potrzeba.

O Niebieskowłosej i Żelaznym słuch zaginął. Mówiono, że po śmierci Dziada, widziano ich oboje w porcie, jak wsiadali na żelazny statek podwodny Żelaznego. Niebieskowłosa wręczyła wtedy pewnemu chłopcu zawiniątko, jakby dopiero co z pieca wyjęty bochenek chleba. Powiedziała: Zanieś ten cud mojej matce. Tylko nie zaglądaj w drodze, bo spotka cię nieszczęście. Chłopiec , jak to dziecko, ciekawy. Zajrzał. Z wrażenia zemdlał. Po jakimś czasie ocknął się i bacząc, by nie spojrzeć a choć i przypadkiem, zaniósł zawiniątko do Babki. Babka wiedziała, jaki cud jej przyniesiono. Uśmiechnęła się. Spojrzała na chłopca. Zapłakała. Biedaku, czemuś mojej córki nie usłuchał. Spotkało cię nieszczęście i nie opuści, póki czas nie nadejdzie. Żył zatem chłopiec z nieszczęściem u boku, a wszyscy się od niego odwrócili, tak że zamieszkał samotny w puszczy. Od tego czasu zwano go Nieszczęściem.

Od tego czasu minęło wiele lat. Solanka wyparowała i Babka ponownie zamieszkała z Zawiniątkiem w swej chacie. Dziada sprowadziła do domu. Siedział na wielkim bujanym fotelu w gościnnej izbie. Zawiniątko lubiło siedzieć godzinami na jego kolanach, Babka wtedy opowiadała obojgu różnorakie historie. Zawiniątko okazało się dziewczynką porośniętą niebieskim metalowym włosiem, w dotyku było jak mały jeżyk. Metalowe włosy miała na całym ciele. Babka nauczyła się z nią obchodzić, bo niezręczna osoba mogła się pokłóć, biorąc na ręce, bądź przytulając Zawiniątko.

Ludzie przestali odwiedzać Babkę, bojąc się że nieszczęście może przejść i na nich. Ta chata, ta rodzina był dziwna, przeklęta. 

Zawiniątko i Babka żyli w oddaleniu od życia ludzi z wioski. Mijały kolejne lata.  Zawiniątko wyrosło na sprytną i pomysłową dziewczynę. Pewnego dnia, a był to dzień późnojesienny, Zawiniątko poszło do lasu po chrust. Trzeba było przyszykować się do zimy. W zamyśleniu zapuściła się głęboko w puszczę, by nie spotykać ludzi z wioski. Stroniła od nich, hałaśliwi, nie szanujący ciszy i zwierząt, lasu. I w ten oto sposób, po wielu latach, spotkali się oboje, niemowlę i chłopiec. Zawiniątko wzięła go za rękę i zaprowadziła do chaty, do Babki. Ta tylko uśmiechnęła się, po czym dała Nieszczęściu jeść. Żyli tak w czwórkę, Babka, Co Wszystko Wiedziała, Zawiniątko z Nieszczęściem i Dziadek, Który Był Martwy, Ale Nie Parszał.

Żyli by tak pewnie, w odosobnieniu i szczęśliwi, gdyby pewnego dnia koło domu nie zaczeło rosnąć drzewo. Rosło z dnia na dzień, aż któregoś dnia na jego łysej dotychczas koronie pojawiły się... włosy. I na dodatek niebieskie włosy. Niebieskowłosa, wykrzykneli wszyscy. To był znak, że Niebieskowłosa umarła. Od tego momentu wszystko zaczeło się zmieniać. Dziad rozsypał się w popiół po dwudziestu jeden latach oczekiwania na córkę. Nieszczęście przestało być nieszczęściem, ale nie przestało kochać Zawiniątka, które owszem straciło swe metalowe włosy, ale pozostał na jej ciele niebieskiej barwy meszek, delikatne futerko, w które Chlopiec wtulał się z lubością w chłodne zimowe wieczory. I nie tylko. Tylko Babka się nie zmieniła. Po odejściu Dziada poszarzała na ciele. Jego prochy zmiotła w pudełko po kawie. Jedyny raz w życiu pojechała nad morze, by rozsypać je w jego toń, by w końcu połączył się z Niebieskowłosą. 

Ludzie z wioski zachwyceni niezwykłym drzewem porośnietym niebieskimi włosami, przypomnieli sobie Niebieskowłosą. Tak jak i kiedyś nie mogli się powstrzymać, by nie dotykać jej włosów. Babka tym razem pozwalała na to. Jednak nic się nie zmieniało, nic magicznego się nie działo. Ludzie jednak i tak byli szczęśliwi móc dotykać niebieskich włosów. W ich sercach gościły wtedy spokój i radość, a co najdziwniejsze, ale tylko niewielu zdawało sobie z tego sprawę, uczucia te na stałe zatrzymaly się w ich sercu.

Nikt nie wiedział naprawdę, co się stało z Niebieskowłosą i Żelaznym. Mówiono, że zamieszkali na wiele lat na wyspie w środku Oceanu i żyli tam szczęśliwie, póki nie pomarli oboje, trzymając się za ręce.

Skąd ja o tym wiem, zapytacie. Nie wiem, samo przyszło. Takie dziwy.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Wieloświaty

Jest więcej niż jeden świat. I nie mam na myśli życia pozagrobowego, duchów szepczących medium swe żywoty, Przedwiecznych Lovecrafata czy światów fantastycznych Pratchetta i Tolkiena, wypełnionych wszelkiej maści stworzeniami.
Jest więcej niż jedna rzeczywistość. I nie mam na myśli nauk Freuda czy archetypów Junga.
Jest więcej niż jedno życie. I nie mam na myśli życia na innych kontynentach, planetach czy świata zwierząt.

Odnalazłam cztery światy, w których obecnie funkcjonuję. Myślę, że jest ich o wiele wiele więcej, jak z mistycznych dywagacji ojca ze Sklepów cynamonowych; życia manekinów, życia przedmiotów, zawirowań powietrza, chwil ulotnych w mgle nad trawą, w poświacie słońca. Wiem że ktoś, chyba Szymborska, napisała wiersz o życiu przedmiotów jak wyłaniają się wraz ze świtaniem.

Świat Pierwszy. 
Polska. Życie w Polsce. Zawieszenie w czasie, zastopowanie, odsunięcie wielkiego, ciężkiego i pięknego mebla na bok, na drugi plan, plan dalszy. Dużo czasu na rozmyślanie. Wiem, że ono tam jest, żyje własnym życiem, chociaż beze mnie, w głowach ludzi którzy mnie znają, czekają, myślą. A może się przyśniłam, może byłam tylko postacią z książki, bohaterką filmu? Jedni słyszą mój śmiech, inni głos, innym  objawiam się w snach, na jabłku. A może pijam z Wami herbatę, spaceruję, prowadzę dysputy o wolności czy kocham się? Myślę że żyję tam u Was, z Wami w Polsce, dlatego tutaj czuję się jakby niejedna, jakby mnie więcej było, jakby moja energia gdzieś uchodziła, ale nie tutaj. Na poły zostałam w Polsce, w mieszkaniu nieopodal cerkwi.
Listy, rozmowy, mejle, ale bez namacalności mego ciała, bezpośredniości mego głosu. Listy, mejle, rozmowy bez ciepła ciał tak mi szczodrze dających siebie, bez uścisków, pocałunków, czułych ramion, wyrozumiałych oczu, zasłuchanych twarzy. 
Piszę intensywnie do ludzi. Jest to sposób by zneutralizować towarzyszącą mi tutaj amnezję wobec życia w Polsce, by utrzymać więź ze sobą, co pomogło mi  przypomnieć sobie kim jestem, gdy ludzie stąd widzieli mnie inną niż jestem, ograniczoną. Piszę do osób ze studiów, które zapadły mi w serce, choć nie widujemy się częściej niż przypadkiem, do bliskich, choć bez okazywania tęsknoty, bardziej z radością oczekiwanego spotkania. Doświadczać intensywności, odczuwać ludzi dotkliwie, z zaciekawieniem, jakbym niesamowitości doświadczała. 

Skarbówki, zusy, krusy, rachunki z banku, sprawy mieszkaniowe wyciszone tonią Atlantyku. Przestałam się emocjonować. Czuję ogłuszenie jak po wybuchu ładunku z niedaleka, tak że przez jakiś czas nie odbiera się  właściwej jakości dźwięków. Staję się nieporuszona.

Świat Drugi. 
Pobudka. 6.40. Nie wstanę. Nie wstaję. Leżę w nagrzanej pościeli. Wybudzam się. 6.50. Wyskakuję z nagła. Szybko a raczej błyskawicznie się ubieram. Piję wodę. Wpadam do łazienki. Poranne opróżnienia i ablucje. Najważniejsze przemyć oczy zimną wodą. Gimnastyka, co by przygotować ciało do 12/ 13 godzinnego wyginania. Najważniejsze stopy i nadgarstki, i plecy. Towarzyszy mi ustawiczny ból w kostkach i nadgarstkach, setki metrów rezydencji przechodzonej codziennie, setki wywyjań nadgarstkami przy myciu, odkurzaniu, krojeniu, ścieleniu, zmywaniu, otwieraniu, zamykaniu.
Zalewam wczorajszą herbatę z miętą i dużo cukru. Siadam na 4 minuty, opieram nogi na krześle przed sobą i spoglądam w okno. Nowy dzień. Kolejny dzień. Zamykam oczy. Koniec. Wstaję. Pakuję do kieszeni telefon pracowy, ołówek i karteczki (do zapisania ewentualnych wiadomości) oraz swój telefon. Wychodzę.
7.05. Po schodach do kuchni. Jestem w pracy.
Coffe and juice dla bogacza. Sprzątam jego pokoje i klatki dwóch papug. Kończę zazwyczaj o 9 albo po. Porządkuję kitchen i sprawdzam living room. Zanoszę jedzenie łabędziowi. Łabędź jest biały. Wita mnie sykiem i trzepotaniem skrzydeł. To jednak tyko pozory. Nie chce mnie uderzyć.
Time for breakfast break. Robię szybko płatki z mlekiem. Zawsze podgrzewam mleko. Odpalam kompa i czytam wiadomości. Odpowiadam bądź nie. Albo kontynuuję pisanie listów. Piszę symultanicznie do kilku osób. Zanim dodam coś nowego, czytam wcześniejszą treść, by się nie powtarzać. Listy piszę tygodniami. Zjadam śniadanie. Idę dojrzeć pokój bogacza i zanieść mu kawę. Potem sprawdzam wyznaczone dla housekeeper 1st przestrzenie w rezydencji: theater, pool tabel room, game closet, pantry, suply closet, landry room, garage. Sprzątam, gdy trzeba sprzątnąć. Robię branch i juice dla ojca. Sprawdzam czy bogacz i jego dziewczyna czegoś nie potrzebują. Lunch break - 2 godziny. Zmieniam ubranie. Odpalam kompa. Odgrzewam obiad albo przygotowuję coś nowego, żeby na 2/3 dni starczyło. Jem, czytam wiadomości, odpisuję. Zmywam naczynia. Przygotowuję kawę. Słodzę. Siadam i opieram nogi na krześle. Patrzę w okno. Rozmyślam. Przyglądam się słońcu na szybie przez, którą widzę ścianę. Czytam Sklepy cynamonowe. Piękne obrazy wirują mi w głowie. Plastyczne opisy. 15/20 min na leżenie. Koniec przerwy. Idę na górę. Informuję dziewczynę bogacza, że idę do Rec center sprawdzić i sprzątnąć, gdy trzeba. Wracam przed 5 pm, by pomóc w przygotowaniu dinner.  Przed 7 sprawdzam pokój bogacza jeszcze raz. Zabieram miskę z jedzeniem dla łabędzie.
Jestem robotem kuchennym. Szybka, sprawna, używam mózgu, co budzi zdziwienie ale i szacunek. Gdy jestem, jest porządek. Opanowana i konkretna. Sympatyczna ale powściągliwa. 
Gdy nie mam dużo do roboty mam w zwyczaju robić czaj indyjski dla ojca. W łikendy czaj robi Billu, brat bogacza a ja przygotowuję mu scrambled eggs and juice. Gdy poproszę Billu robi czaj na trzy osoby, dla siebie, ojca i dla mnie. Lubię go. Rozmawiamy czasem. Chcę mu podarować papierowy samochód własnoręcznie wykonany. Billu nie ma samochodu. Jego brat ma pięć. Bogacz ma na imię Paul, jego dziewczyna Sarah.
Bywają goście. Wtedy więcej pracy. Kawa, śniadania i obiady w dinning room, nocne przesiadywanie w pubie.

Świat Trzeci.

Noc. Przez okno przemyca się światło lamp i księżyca. Leżę w łóżku. Meerim śpi, zamknięta w swym pokoju. Towarzyszy mi jednostajny bulgot maszyny w pomieszczeniu obok mojego łóżka. Pod nogami mam koc, żeby nogi lepiej odpoczywały. Leżę z dłońmi na pościeli, jak w filmach, w których bohater ocalały z niebezpieczeństwa, spoczywa w spokoju śród ciszy szpitalnej. Po chwili chowam ręce pod kołdrę. Prawą dłoń zaciskam na kciuku lewej i zamykam oczy. Ciepło, dobrze. Marzę. Doktorat o mistycyzmie. Będę pisać, czytać, dyskutować, przesiadywać w bibliotece. Samozatrudnię się. Będę pracowała nad doktoratem jak w pracy od rana do popołudnia z przerwą na przewietrzenie głowy, posiłki, a w łikendy spacery, kino, spotkania z ludźmi, pisanie, czytanie. We wrześniu wyprawiam się z bliską mi osobą do Hiszpanii na miesiąc na wędrówkę po ukojenie i samotność, po nowe i nieoczekiwane, po wiatr i słońce, po siebie i ludzi. Mam plan założyć salon artystyczny, którego siedzibą mój pokój będzie. Salon będzie alternatywą wobec uczelni i instytucji kultury, będzie ideą scalającą różne dyskusje, różne aktywności, różnych ludzi. Pomysł wibruje mi w głowie. Będą rozmowy o filozofii, sztuce, sytuacji lokalnej. Nie mogę zasnąć z wrażenia, jestem tak mocno podekscytowana. Czuję, że już tam jestem, w przyszłości,  jest sierpień, już siedzę na Mikołaja w swoim nowym pokoju, piszę doktorat, zaraz przyjdzie Ernest i Grześ i będziemy razem robić obiad. Wieczorem wybieram się na film do Jutrzenki w Supraślu. Pojedziemy ze znajomymi rowerami. Będę pić ciepłe piwo i palić papieroski. Spacerować wzdłuż rzeki, słuchać gwaru, szumu jej sunącej nieprzerwanie toni. A potem w późną noc będziemy wracać przy świetle księżyca, by pląsać do rana wyludniającymi się ulicami, uliczkami, parkami, zaułkami miasta, jak winem upojony korowód dionizyjski, deklamować wiersze i nucić pieśni, rozmawiać...Zasypiam.

Świat Czwarty. 

Wczoraj go odnalazłam. Jest to świat nocnego papierosa. Gdy ludzie rezydencji śpią, wychodzę z ciemności uśpionego domu w ciemność rechoczącej, kwilącej, gęgającej, szczekającej nocy. Siadam na kładce u brzegu stawu i zapalam papierosa. Ocieram wzrokiem gałęzie drzew układające się w pegazy, centaury, makabryczne i pękate stwory dla których wymyślam szczęśliwe i beztroskie żywota. Jednej nocy przy blasku księżyca podpłynęło ku mnie niezliczone wojsko kacze, gęsie i łabędzie. Sunęły bezszelestnie po tafli stawu, aż w pewnym momencie mym oczom ujawniła się ta ptasia armada. Milcząca, liczna, nieustraszona. Siedziałam wpatrzona w nią intensywnie, poruszając ręką i ustami, paląc jarzącego się w ciemności papierosa. Tak jak bezszelestnie się zjawiła, tak bezgłośnie znikła z moich oczu. Tylko wypalony papieros z protestującym sykiem zakończył los w stawie.



piątek, 19 kwietnia 2013

ObjawiAnie


Sercu memu bliski, Ernest kochany napisał:

Jezus objawia się na toście. Święta Dziewica w zacieku na szybie. Ania objawia się na jabłku. Dlaczego na jabłku? Bo jest to owoc zrównoważony. Trochę słodki, trochę kwaśny, czasem robal (bo wie co dobre) albo siniak na krągłości (efekt spadania niedaleko jabłoni). Tam czerwona bezwstydnica, tu zielona, szuka wyjścia.

Dzisiaj miałaś być równa w kostkę. Leżąca pośród kawałków banana i kiwi, topiąca się w cytrynie. Już miałem ciąć nożem, kiedy objawiłaś się roześmiana na skórce. Rozległ się rechot, stłukł dwie szklanki w szafce. Dla niewprawionego ucha mógłby wydać się złośliwy, chochlikowaty. Ja wiem, że jest serdeczny. Dobrze jest go słyszeć.

Smaczna jesteś, ale też przeklęta. Jak wtedy, gdy oślizgły gad namówił cielęta, naiwne jak nic nigdy przedtem:
- Szanowne Państwo, Panowie i Panie! Proszę ją ugryźć. Bez skrępowania.
Ale zdążyli tylko zęby zatopić. Pękła skóra, sok spłynął po mordach. Stary już wyskoczył z lasu. Złajał żarłoków, zdzielił kijem, z domu wygonił. Gad na wszelki wypadek schował się w drzewie. A co z Anią? Leżała nadgryziona. Zebrała się i potoczyła dalej.

Innym razem zgarnęła Cię kobieta u progu menopauzy, kierowana zazdrością o młodość, której nie widzi u siebie.
Witaminy jej dam – myślisz – i trochę słodyczy. Jednak nie taki był jej zamiar. Z oczu wampa wykipiało szaleństwo. Truła Ci/Cię. Wręczyła dziewce w lesie. Liczyła na jej względy. Młoda i głupia, ciśnienia nie zniosła. Po jednym kęsie zaryła nosem ziemię jak pługiem. Poczeka na dziobnięcie księcia, bo kogo by innego.

Marnotrawstwo. Ludzie są w tym dobrzy.
Teraz nie mam oporów. Pokroję Cię na równe kawałki. Nie lubisz przecież bałaganu. Zjem w całości, z pestkami, bo łatwizna też Ci nie pasuje.