sobota, 6 lipca 2013

Droga którą idę

Od liceum nie mieszkam w domu. To było wybawienie. Od dziecka marzyłam o dniu, kiedy opuszczę dom i zacznę podróżować. Lubię swój dom, lubię wieś. Po dłuższym pobycie w mieście, marzę o zobaczeniu wioski, domu, zwierząt, rodziny. Jest ważnym miejscem w moim sercu. Coś mnie jednak wyciągało z domu, wyciąga z jednego miejsca.

Pierwszą podróż odbyłam mając trzynaście lat. Pojechałam do stolicy. Sama. Rodzina wyekwipowała mnie i wsadziła w autobus. To nie była trudna podróż. W Warszawie wystarczyło kupić bilet na pociąg, nie przegapić go i dojechać do celu.
To nie była trudna podróż. Ale moja pierwsza daleka, pierwsza samodzielna i za własne pieniądze. Miałam trzynaście lat i po raz pierwszy opuściłam znane mi strony. Czułam rozsadzającą mnie energię i adekwatność.

Dziś jestem w Nowym Jorku. Trzeci raz. 
Za pierwszym razem miałam dwadzieścia jeden lat i oprócz Warszawy nie byłam w większym mieście. Ciocia na początku towarzyszyła mi opiekuńczym skrzydłem, ale obie wiedziałyśmy, że będę wychodziła na łazęgi codziennie, które będą polegały na chodzeniu, patrzeniu, smakowaniu, słuchaniu. Co ty w tym widzisz? 

W liceum mieszkałam w bursie i jako jedyna zostawałam na łikendy. Sama w wielkim budynku na ostatnim piętrze. Miałam klucze i mogłam w każdej chwili wyjść. Wychodziłam. Chodziłam wtedy miasteczkiem, uliczkami, działkami, cmentarzami, polami. Lubiłam spacerować zmierzchem wśród świateł domów jednorodzinnych. Towarzyszyło mi uczucie zadowolenia. I wtedy pojawiła się we mnie myśl: nie dla mnie domowe pielesze. 
Kiedyś będę miała dom, ale na swoją miarę.

Wczoraj chodziłam. 
Nowy Jork to ogromne miasto, ogromne mosty, budynki, wieżowce i ogrom ludzi. Chodziłam kilka godzin, klucząc, wibrując, pocąc. Wczoraj był dzień mostów: Williamsburski i Brooklyński. Ta część która wisi nad wodą to 1/4 bądź 1/5 realnego mostu. Mosty wpite są głęboko w ląd.

Williamsburski ma oddzielne wejście dla pieszych i dla osób na rowerach, które na pewnym odcinku łączą się, jak legendarne Białka i Czarnocha tworzące Wisłę. Na tym samym poziomie środkiem kursuje linia subwey'a J. Ostatni poziom to jezdnia dla aut. Ludzie jeżdzą na rowerach, spacerują, biegają. Poziom rowerowo-pieszy pokryty jest miejskimi mądrościami, grafitti. Współczesne Cueva de las Manos. Gdyby chciało się skoczyć do wody z Williamsbirskiego, to czeka nas dość długa wspinaczka, ponieważ część pieszo-rowerowa jest znacznie oddalona od bocznych ścian mostu.

I Brooklyński. Masywny. W stylu neogotyckim. Mój ulubionyJeden z najstarszych mostów linowych na świecie. A w czasach jego narodzin jeden z największych stalowych mostów wiszących. Wizytówka Nowego Jorku, Ameryki. Widać to po zatrzęsieniu turystycznym. Kładka jest pieszo-rowerowo, jeden pas dla pieszych, jeden dla zroweryzowanych. Jednakże jazda rowerem jest trudna, ponieważ turyści i turystki zwracają małą uwagę na linię demarkacyjną i tylko poirytowane głosy i dzwonki spychają ich/je spowrotem na przypisany im pas. Są jak ciasto drożdzowe, zagniecione, ponownie rośnie, wylewając się z misy. Miliony ludzi przelało się przez ten most. Były oświadczyny i rozstania, były kłótnie i pocałunki, były śmierci i narodziny. Po stronie brooklynskiej jest park. Wierzby płaczące szeleszczą witkami kołtunionymi przez wiatr od East Riwer. Można położyć się na trawie i wsiąkać, zasnąć. Wieczorami na nadbrzeżnych schodach jakby amfiteatrze usadza się ludność czekając na spektakl świateł manhattańskich. Istotnie poruszające zjawisko. 


Tak więc chodzę. Chinatown, Park Slope, Prospect Park, Williamsburg, Greenpoint. Chodzę. I w iściu mi najlepiej. W drodze jestem najbliżej siebie, bliżej życia, a może nawet nieba jak pisał Norwid, bliżej wieczności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz