środa, 23 stycznia 2013

Widziałam cię rok temu z kwiatami

powiedziała miła starsza kobieta. Wystarczyło potwierdzić: Yes, it's really cold. It couldn't be me. 
I wasn't here since three years, odpowiedziałam niezręczną angielszczyzną. Maybe it was dream, nieśmiało chciałam, coś wybąkałam, ciesząc się tą nieoczekiwaną chwilą rozmowy. Rozeszłyśmy się w swoje zakupy. Od czegoś się zaczyna.

Odkąd tu jestem mój umysł jest w nieoswojeniu. Rozumiem poszczególne słowa, ale sens zdań umyka gdzieś. Błąkam się w sensach jak w podziemiach subway'a późnym wieczorem, nie mogąc zrozumieć komunikatów informujących o zmianach przejazdów, i z uporem nie prosząc kogoś o pomoc. 
Z uważnością i zaciekawiona słucham opływających mnie rozmów, akcentu, natężenia głosów. Ludzie mówią tutaj niedbale: What's up? jak szczeknięcie psa, głośno zwłaszcza na ulicy, i z wyraźnie zaznaczonymi emocjami: You really paid so much for this? Święte oburzenie, jak najświętsze. Nie żałują emocji.

W ogóle nie wiem, czym żyją ludzie tutaj. Potrzebuję rozmawiać z ludźmi, poznać ludzi, chodzić z ludźmi, nie sama. Chcę wyjść z kokonu. 

Moje myśli wciąż są po polsku, czuję się polska. Co raz mniej chcę czuć się polska - polska. Chcę wtopić się w tłum, czuć się polsko - nowojorska. Bo nowojorska nie zostanę. Nie przez pół roku. A gdy wrócę będę polsko - nowojorska wciąż. Choć przez jakiś czas.

Mija tydzień, a ja czuję jakbym była tu od dawna, może od zawsze. Trzy lata jakby nie minęły. Świadomość odległości, która dzieli mnie od życia w Polsce sprawia, że cała moja energia biegnie ku tutejszemu: szukam pracy, czytam, planuję co zobaczyć przez te sześć miesięcy, jak poznać ludzi. Jest tak jak poprzednimi razy, pewna forma połowicznej amnezji - pamiętam ludzi, chcę się kontaktować, kontakt sprawia mi radość, ale jest we mnie jakaś niemoc, połowiczność. Chyba trudno przy zachowaniu świadomości rozdwojenia, żyć dwoma życiami jednocześnie. 

Dziś zrobiłam kilka zdjęć. Chory rower, tłusty kot w księgarni, ulica o nazwie Herbert St., głowa moja z ładną czapką za 1$. Czapka przynosi mi radość. Fajnie mi z nią na głowie. 
Mnóstwo osób jeździ tutaj rowerami, dizajnerskimi. Rowery leżą na ulicy jak bezdomne osoby albo śmieci. Przypięte do słupów, opony bez powietrza, zardzewiałe, pogięte koła.

Jest niesamowicie zimno, ale ludzie nadal (w większości young Americans) modnie wirujący na wybiegach ulic i subway'a. Och, jak obficie tu w modności, ładności, wręcz przystojności i luzie. Aż się chce w tym pochodzie uczestniczyć. Pochodzie mego oczarowania, pierwszego wrażenia. Zastanawia mnie, jak ludzie stąd myślą o sobie, jak się postrzegają w swej różnorodności, a może dla siebie są całością, jednością mimo multikulturowości?

Wiatr wciska się do skóry, suszy mi ciało. I mocne słońce, które potęguje odczucie chłodu. Piękne krwawe zachody nad miastem. Surowość tego doświadczenia jest dobra, gdy przyjdą gorące i wilgotne wiosna i lato, będę wspominać szczypiącą zimę, bez śniegu.

1 komentarz:

  1. Jak fajnie )) aż chcę też tak pojechać do innego światu, dla mnie to może być każde nowe miasto. Proces adaptacji idzie i przyjdzie czas pozaadoptacyjny )) Fajnie Ania, pisz więcej swoich wrażeń i jak będzie cieplej myślę że szybciej zacznie sie komunikacja z ludźmi )))

    OdpowiedzUsuń