poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Wieloświaty

Jest więcej niż jeden świat. I nie mam na myśli życia pozagrobowego, duchów szepczących medium swe żywoty, Przedwiecznych Lovecrafata czy światów fantastycznych Pratchetta i Tolkiena, wypełnionych wszelkiej maści stworzeniami.
Jest więcej niż jedna rzeczywistość. I nie mam na myśli nauk Freuda czy archetypów Junga.
Jest więcej niż jedno życie. I nie mam na myśli życia na innych kontynentach, planetach czy świata zwierząt.

Odnalazłam cztery światy, w których obecnie funkcjonuję. Myślę, że jest ich o wiele wiele więcej, jak z mistycznych dywagacji ojca ze Sklepów cynamonowych; życia manekinów, życia przedmiotów, zawirowań powietrza, chwil ulotnych w mgle nad trawą, w poświacie słońca. Wiem że ktoś, chyba Szymborska, napisała wiersz o życiu przedmiotów jak wyłaniają się wraz ze świtaniem.

Świat Pierwszy. 
Polska. Życie w Polsce. Zawieszenie w czasie, zastopowanie, odsunięcie wielkiego, ciężkiego i pięknego mebla na bok, na drugi plan, plan dalszy. Dużo czasu na rozmyślanie. Wiem, że ono tam jest, żyje własnym życiem, chociaż beze mnie, w głowach ludzi którzy mnie znają, czekają, myślą. A może się przyśniłam, może byłam tylko postacią z książki, bohaterką filmu? Jedni słyszą mój śmiech, inni głos, innym  objawiam się w snach, na jabłku. A może pijam z Wami herbatę, spaceruję, prowadzę dysputy o wolności czy kocham się? Myślę że żyję tam u Was, z Wami w Polsce, dlatego tutaj czuję się jakby niejedna, jakby mnie więcej było, jakby moja energia gdzieś uchodziła, ale nie tutaj. Na poły zostałam w Polsce, w mieszkaniu nieopodal cerkwi.
Listy, rozmowy, mejle, ale bez namacalności mego ciała, bezpośredniości mego głosu. Listy, mejle, rozmowy bez ciepła ciał tak mi szczodrze dających siebie, bez uścisków, pocałunków, czułych ramion, wyrozumiałych oczu, zasłuchanych twarzy. 
Piszę intensywnie do ludzi. Jest to sposób by zneutralizować towarzyszącą mi tutaj amnezję wobec życia w Polsce, by utrzymać więź ze sobą, co pomogło mi  przypomnieć sobie kim jestem, gdy ludzie stąd widzieli mnie inną niż jestem, ograniczoną. Piszę do osób ze studiów, które zapadły mi w serce, choć nie widujemy się częściej niż przypadkiem, do bliskich, choć bez okazywania tęsknoty, bardziej z radością oczekiwanego spotkania. Doświadczać intensywności, odczuwać ludzi dotkliwie, z zaciekawieniem, jakbym niesamowitości doświadczała. 

Skarbówki, zusy, krusy, rachunki z banku, sprawy mieszkaniowe wyciszone tonią Atlantyku. Przestałam się emocjonować. Czuję ogłuszenie jak po wybuchu ładunku z niedaleka, tak że przez jakiś czas nie odbiera się  właściwej jakości dźwięków. Staję się nieporuszona.

Świat Drugi. 
Pobudka. 6.40. Nie wstanę. Nie wstaję. Leżę w nagrzanej pościeli. Wybudzam się. 6.50. Wyskakuję z nagła. Szybko a raczej błyskawicznie się ubieram. Piję wodę. Wpadam do łazienki. Poranne opróżnienia i ablucje. Najważniejsze przemyć oczy zimną wodą. Gimnastyka, co by przygotować ciało do 12/ 13 godzinnego wyginania. Najważniejsze stopy i nadgarstki, i plecy. Towarzyszy mi ustawiczny ból w kostkach i nadgarstkach, setki metrów rezydencji przechodzonej codziennie, setki wywyjań nadgarstkami przy myciu, odkurzaniu, krojeniu, ścieleniu, zmywaniu, otwieraniu, zamykaniu.
Zalewam wczorajszą herbatę z miętą i dużo cukru. Siadam na 4 minuty, opieram nogi na krześle przed sobą i spoglądam w okno. Nowy dzień. Kolejny dzień. Zamykam oczy. Koniec. Wstaję. Pakuję do kieszeni telefon pracowy, ołówek i karteczki (do zapisania ewentualnych wiadomości) oraz swój telefon. Wychodzę.
7.05. Po schodach do kuchni. Jestem w pracy.
Coffe and juice dla bogacza. Sprzątam jego pokoje i klatki dwóch papug. Kończę zazwyczaj o 9 albo po. Porządkuję kitchen i sprawdzam living room. Zanoszę jedzenie łabędziowi. Łabędź jest biały. Wita mnie sykiem i trzepotaniem skrzydeł. To jednak tyko pozory. Nie chce mnie uderzyć.
Time for breakfast break. Robię szybko płatki z mlekiem. Zawsze podgrzewam mleko. Odpalam kompa i czytam wiadomości. Odpowiadam bądź nie. Albo kontynuuję pisanie listów. Piszę symultanicznie do kilku osób. Zanim dodam coś nowego, czytam wcześniejszą treść, by się nie powtarzać. Listy piszę tygodniami. Zjadam śniadanie. Idę dojrzeć pokój bogacza i zanieść mu kawę. Potem sprawdzam wyznaczone dla housekeeper 1st przestrzenie w rezydencji: theater, pool tabel room, game closet, pantry, suply closet, landry room, garage. Sprzątam, gdy trzeba sprzątnąć. Robię branch i juice dla ojca. Sprawdzam czy bogacz i jego dziewczyna czegoś nie potrzebują. Lunch break - 2 godziny. Zmieniam ubranie. Odpalam kompa. Odgrzewam obiad albo przygotowuję coś nowego, żeby na 2/3 dni starczyło. Jem, czytam wiadomości, odpisuję. Zmywam naczynia. Przygotowuję kawę. Słodzę. Siadam i opieram nogi na krześle. Patrzę w okno. Rozmyślam. Przyglądam się słońcu na szybie przez, którą widzę ścianę. Czytam Sklepy cynamonowe. Piękne obrazy wirują mi w głowie. Plastyczne opisy. 15/20 min na leżenie. Koniec przerwy. Idę na górę. Informuję dziewczynę bogacza, że idę do Rec center sprawdzić i sprzątnąć, gdy trzeba. Wracam przed 5 pm, by pomóc w przygotowaniu dinner.  Przed 7 sprawdzam pokój bogacza jeszcze raz. Zabieram miskę z jedzeniem dla łabędzie.
Jestem robotem kuchennym. Szybka, sprawna, używam mózgu, co budzi zdziwienie ale i szacunek. Gdy jestem, jest porządek. Opanowana i konkretna. Sympatyczna ale powściągliwa. 
Gdy nie mam dużo do roboty mam w zwyczaju robić czaj indyjski dla ojca. W łikendy czaj robi Billu, brat bogacza a ja przygotowuję mu scrambled eggs and juice. Gdy poproszę Billu robi czaj na trzy osoby, dla siebie, ojca i dla mnie. Lubię go. Rozmawiamy czasem. Chcę mu podarować papierowy samochód własnoręcznie wykonany. Billu nie ma samochodu. Jego brat ma pięć. Bogacz ma na imię Paul, jego dziewczyna Sarah.
Bywają goście. Wtedy więcej pracy. Kawa, śniadania i obiady w dinning room, nocne przesiadywanie w pubie.

Świat Trzeci.

Noc. Przez okno przemyca się światło lamp i księżyca. Leżę w łóżku. Meerim śpi, zamknięta w swym pokoju. Towarzyszy mi jednostajny bulgot maszyny w pomieszczeniu obok mojego łóżka. Pod nogami mam koc, żeby nogi lepiej odpoczywały. Leżę z dłońmi na pościeli, jak w filmach, w których bohater ocalały z niebezpieczeństwa, spoczywa w spokoju śród ciszy szpitalnej. Po chwili chowam ręce pod kołdrę. Prawą dłoń zaciskam na kciuku lewej i zamykam oczy. Ciepło, dobrze. Marzę. Doktorat o mistycyzmie. Będę pisać, czytać, dyskutować, przesiadywać w bibliotece. Samozatrudnię się. Będę pracowała nad doktoratem jak w pracy od rana do popołudnia z przerwą na przewietrzenie głowy, posiłki, a w łikendy spacery, kino, spotkania z ludźmi, pisanie, czytanie. We wrześniu wyprawiam się z bliską mi osobą do Hiszpanii na miesiąc na wędrówkę po ukojenie i samotność, po nowe i nieoczekiwane, po wiatr i słońce, po siebie i ludzi. Mam plan założyć salon artystyczny, którego siedzibą mój pokój będzie. Salon będzie alternatywą wobec uczelni i instytucji kultury, będzie ideą scalającą różne dyskusje, różne aktywności, różnych ludzi. Pomysł wibruje mi w głowie. Będą rozmowy o filozofii, sztuce, sytuacji lokalnej. Nie mogę zasnąć z wrażenia, jestem tak mocno podekscytowana. Czuję, że już tam jestem, w przyszłości,  jest sierpień, już siedzę na Mikołaja w swoim nowym pokoju, piszę doktorat, zaraz przyjdzie Ernest i Grześ i będziemy razem robić obiad. Wieczorem wybieram się na film do Jutrzenki w Supraślu. Pojedziemy ze znajomymi rowerami. Będę pić ciepłe piwo i palić papieroski. Spacerować wzdłuż rzeki, słuchać gwaru, szumu jej sunącej nieprzerwanie toni. A potem w późną noc będziemy wracać przy świetle księżyca, by pląsać do rana wyludniającymi się ulicami, uliczkami, parkami, zaułkami miasta, jak winem upojony korowód dionizyjski, deklamować wiersze i nucić pieśni, rozmawiać...Zasypiam.

Świat Czwarty. 

Wczoraj go odnalazłam. Jest to świat nocnego papierosa. Gdy ludzie rezydencji śpią, wychodzę z ciemności uśpionego domu w ciemność rechoczącej, kwilącej, gęgającej, szczekającej nocy. Siadam na kładce u brzegu stawu i zapalam papierosa. Ocieram wzrokiem gałęzie drzew układające się w pegazy, centaury, makabryczne i pękate stwory dla których wymyślam szczęśliwe i beztroskie żywota. Jednej nocy przy blasku księżyca podpłynęło ku mnie niezliczone wojsko kacze, gęsie i łabędzie. Sunęły bezszelestnie po tafli stawu, aż w pewnym momencie mym oczom ujawniła się ta ptasia armada. Milcząca, liczna, nieustraszona. Siedziałam wpatrzona w nią intensywnie, poruszając ręką i ustami, paląc jarzącego się w ciemności papierosa. Tak jak bezszelestnie się zjawiła, tak bezgłośnie znikła z moich oczu. Tylko wypalony papieros z protestującym sykiem zakończył los w stawie.



3 komentarze:

  1. I zrobimy ogród pod blokiem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Melduję, że przeczytałem.

    Zgłaszam chęć udziału w spotkaniach w salonie artystycznym.

    Ciekawi mnie Twój doktorat. Sam ostatnio szperałem w różnych okultystycznych i tajemnych klimatach i mam ochotę co nieco się wgłębić.

    Do zobaczenia za 3 miesiące!
    Śmierć burżujom!
    Proletariusze wszystkich krajów - łączmy się! :D
    Peace!
    D

    OdpowiedzUsuń